poniedziałek, 31 grudnia 2012

top 5 2012 roku

Jako, że dzisiaj wypada ostatni dzień 2012 roku, a ja siedzę sama w pracy i się nudzę, postanowiłam zrobić zestawienie moich najważniejszych czytelniczych wydarzeń 2012 roku. Wokół każdy robi takie zestawienie, to i na mnie kolej.

TOP 1
Haruki Murakami
Absolutny faworyt, deklasujący wszystkie inne topy. Odkrycie roku 2012 i całego życia. 
Taki niepozorny Japończyk. Ponoć był jednym z pewniaków do nagrody Nobla http://www.newyorker.com/online/blogs/books/2012/10/the-harukists-disappointed.html Dziwne, ale nie słyszałam o nim wcześniej. Wiadomo, nazwisko Murakami to jak polski Kowalski, jest jeszcze Murakami-artysta, i gdzieś tam zawsze to nazwisko tkwiło w podświadomości. Murakami napisał kilkanaście powieści, z czego ja zakochałam się w jego stylu po przeczytaniu pierwszej, i to wcale nie najsłynniejszej. "Kafka nad morzem" wciąga, teraz czeka na mnie "Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland" oraz "Kroniki ptaka nakręcacza". To tylko te wypożyczone. W bibliotece czeka na mnie jeszcze kilka pozycji. Zapewne niebawem blog powiększy się o kolejne 2 recenzje Murakamiego.

TOP 2
Terry Pratchett 
..i jego Świat Dysku. 

Tak to już jest - ktoś mówi, że ekstra, że ma wszystkie książki z serii, ktoś, że to dziecinada. Gra planszowa kiepska, wcale nie zachęciła mnie do sięgnięcia po książki - a szkoda! Dopiero w Bydgoszczy sięgnęłam po "Blask fantastyczny" i "Kolor magii". I tak oto w tym roku wciągnęłam już ~20 książek ze Świata Dysku. I czytam dalej. W tej chwili "Niewidocznych akademików". Najbardziej lubię serię o Straży Miejskiej, a Sam Vimes jest moim TOP1 bohaterów książkowych. Co ujmuje w Pratchettcie? Specyficzne poczucie humoru, absurd, niezwykłe postaci, żarciki, odnośniki, otwartość umysłu i przeplatanie się wątków i bohaterów. Przede mną dalej jeszcze kilkadziesiąt książek, aż się boję, że ta seria kiedyś się skończy. Ale nic to - wtedy zacznę czytać wszystko od początku, bo dzieje się tyle, że nic już nie pamiętam...

TOP 3
http://www.brainpickings.org/
Strona niezwykła! Maria Popova, niezwykła autorka, na swoim blogu prezentuje fragmenty książek, często też grafiki - kiedy ja opisuję bestsellery i książki "do poczytania", ona zajmuje się książkami historycznymi, przełomowymi, najważniejszymi. To jest ta klasa, do której nawet nie dążę. Wolę zając się analizowaniem Murakamiego, a po erudycję, oczytanie i ćwiczenia umysłu wchodzę na stronę Popovej. Na której pojawia się nawet kilka wpisów dziennie, i to takich długich! Czasem zastanawiam się, czy ona na serio to wszystko przeczytała i publikuje swoje przemyślenia. Ale z drugiej strony sporo na blogu grafik i cytatów. Niemniej - polecam. Stymuluje umysł, jest świeże i ciekawe.

TOP 4
Edwardian Era
Czyli początek XX wieku w Anglii. Podział na elitę i robotników, bogate domy pełne służby, przepych i pompa, blichtr i przyjęcia. 
Zaczęło się od serialu "Downton Abbey" (którego nie mogę zmęczyć do końca), przez książki, aż do programów dokumentalnych wyświetlonych przez BBC. Lucy Worsley przez kilka dni wiodła prym w tym, co oglądałam wieczorami, a kanał http://www.youtube.com/user/edwardianpromenade był kopalnia dalszych filmików z epoki. Niby upłynęło tylko 100 lat od epoki edwardiańskiej, a zmieniło się wszystko: od strojów po obyczaje i mentalność. Z ciekawością czytam i oglądam o tym, jaka posłuszna była służba. 

TOP 5
założenie bloga
Walczyło o ostatnie miejsce razem z czytaniem tygodników, wpierw "Wprost", a teraz "Przekroju". Miło  jest jeździć do pracy i wiedzieć, co dzieje się w Polsce i na świecie. I wszystko w tym samym czasie. Obowiązki i przyjemności. Jednocześnie już nie musiałam siedzieć cicho, kiedy ktoś poruszył temat "co tam panie w polityce", a dział kultury pozwolił mi na poznanie kilku fajnych filmów/książek/płyt. Niemniej - miejsce 5 przypadło założeniu bloga. Gdyby nie on, nie robiłabym takiego zestawienia. Książki czytam pod innym katem, zapisuję przemyślenia, zaznaczam fajne cytaty. Nie ważne, kto mnie czyta - robię to dla własnej przyjemności. 

Szczęśliwego Nowego Roku! 

piątek, 21 grudnia 2012

zimowe czytanie

Nie lubię zimy, to najmniej przyjemna pora roku. Wiosna, lato, to jest to! Nawet złota polska jesień przemawia do mnie. Ale zimie mówię stanowcze nie. Jedyną zaletą zimy jest picie grzanych win, herbat i czytanie książek. Najchętniej pod kołdrą. Oszalałam na punkcie czytania, czytam ebooka na telefonie, najnowszy "Przekrój", książki w mieszkaniu i te w pracy. A jutro wyjeżdżam na Święta. Prognoza jest taka, że na Mazurach będzie tak ~ -15C, pakuję więc kozaki, ciepły płaszcz, szalik, czapkę, rękawiczki. No i książki. I właśnie tu pojawił się problem. Wracałam z pracy, zmarznięta, marząc jedynie o filiżance gorącej herbaty. Wpadam do mieszkania, a tam... o nie, jak nie pójdę dzisiaj do biblioteki, to co zabiorę ze sobą na drogę? Nic to, szybkie upychanie do torby 2 przeczytanych książek, założenie dodatkowej pary spodni i bluzy z kapturem - i w drogę. Wyprawa do biblioteki po książki skończyła się sukcesem. W drodze powrotnej stwierdziłam, że dzisiaj koniec świata. I że zimno i nie dojdę. Zaszłam do uroczych delikatesów, gdzie kupiłam Soplicę orzechową na rozgrzanie. Celebruję ten dzień. Jest ciepło, a dokoła stosik książek. Wesołych Świąt, odezwę się po powrocie z Mazur!

Leszek K. Talko "Dziecko dla odważnych"

Nie nie, wcale nie przymierzam się do zakładania rodziny. Nie wiem jak moja siostra, ale kiedy zobaczyłam ją w Empiku jak stoi w kolejce trzymając TĘ książkę, to moja twarz uformowała się w znak "?" (o ile to możliwe, ale moja twarz jest wyjątkowo plastyczna). Niemniej - książka leżała sobie na stole w kuchni, i kusiła, żeby ją tylko otworzyć i pobieżnie na kilka rozdziałów rzucić okiem. Co też uczyniłam. I wsiąkłam. Autentycznie, czyta się rozdział za rozdziałem, siłą musieli mnie odrywać, wypychać za drzwi i zamykać je na zamek. Kierunek: praca, a potem powrót, herbata i książka. Bitem 400 stron, może i dużymi literami i z obrazkami, ale zawsze. Książka to kompilacja wcześniejszych części: Dziecko dla początkujących, dziecko dla średnio zaawansowanych, dziecko dla profesjonalistów, i dziecko dla zawodowców. Przedzieramy się przez kolejne części, poznając lepiej rodzinę Talków: Leszka, Monikę, Pitulka i Kudłatą. Najpierw Pitulek, pierwsze dziecko Talków, przewraca ich świat do góry nogami. Na nic zdają się "broszury propagandowe" dla rodziców, które głoszą, jak pięknie jest spędzać czas z dzieckiem, uczyć je i razem poznawać świat. To fikcja. Dziecko płacze, domaga się uwagi, a rodziców traktuje jak swoich osobistych kamerdynerów. To, że Talkowie decydują się na drugie dziecko, z wizją tego, że dzieci będą się razem bawić i wspólnie uczyć. Że będą sobie nawzajem pomagać. Kudłata okazuje się całkowitym przeciwieństwem Pitulka - o nie nie, wcale nie jest milsza, po prostu stosuje inne metody zwracania na siebie uwagi. 

Co ciekawe, mama i tata Talko dzielą się obowiązkami, książka pisana jest z perspektywy taty, i miałam wrażenie, że tata udziela się nawet więcej w wychowywaniu dzieci. Gotowanie śniadań i obiadków, spacery, zakupy, sprzątanie. Tata jest w tym tak samo głęboko jak mama. Podoba mi się to :) co więcej, jest kilka ciekawych smaczków, niekoniecznie o dzieciach, trochę tak "przy okazji". Jak kontynuacja bajki o Szewczyku Dratewce:

"Po początkowym okresie euforii i miłości nadszedł czas na refleksję. Szewczyk przez całe dotychczasowe życie naprawiał przecież buty, rozmawiał o butach i robił buty. Prawdopodobnie był analfabetą. Tymczasem królewna poznała i zachwyciła się wierszami najlepszych poetów, pasjonowała malarstwem i grała na lutni. Szewczyk nie potrafił polować, bić się mieczem ani szpadą. Nie potrafił również prowadzić kulturalnej rozmowy o niczym, czyli small talku na poziomie. Ba, w ogóle nie potrafił się zachować przy stole. Nie wiedział, czym się je ślimaki, a najbardziej lubił kapustę. Nic dziwnego, że uczucia królewny zaczęły się ochładzać. Niewykluczone, że podszepty dworaków zrobiły swoje. W końcu Szewczyk jako król też okazał się niewypałem. Nie miał pojęcia o ustalaniu podatków, o organizowaniu armii, o koteriach na dworze i negocjacjach z cudzoziemskimi władcami. Nic dziwnego, że kraj robił się coraz biedniejszy, najeżdżany przez wrogów, targany buntami wielmożów i ludu,a Szewczyk praktycznie cały wolny czas spędzał w swojej pracowni, gdzie projektował nowe buty. Opuszczona królewna szukała pocieszenia w ramionach giermków i wszystko to w niczym nie przypominało już bajki."
Albo wytłumaczenie twórców "Teletubisiów" o tym, co takiego daje dzieciom seans z czterema kolorowymi stworkami (kto nie widział - niech nie ogląda):
"Dowiedziałem się, że świat Teletubisiów jest tybetańską mandalą oddaną w terenie przez okrągły dom, wyłaniający się z ziemi i otoczony czterema wzgórzami. Dlaczego właśnie mandalą? Aby pomagać i asystować w rodzeniu się "ja" u dziecka, rzecz jasna. Dom wstrętnych Isiów ma 4 okna i 4 drzwi. 4, bo 4 bohaterowie, 4 osobowości, 4 kolory, co czyni razem 12. A jeśli dodać antenkę - 13. Symbolicznego znaczenia 13 nie sposób opisać w kilku wierszach. Dość powiedzieć, że kiedy zgodnie z zasadą numerologii doda się 1 do 3, ponownie wyjdzie 4. Przy 10 obejrzeniu filmu mogę przysiąc, że każdorazowe wyjście Teletubisiów z domu  symbolizuje narodziny i nowe życie, a dom to macica. W domu mieszka Noo Noo - coś jak skrzyżowanie odkurzacza z żelazkiem - który opiekuje się Teletubisiami i dba, żeby w domu było czysto. To - wg specjalistów - przejaw koegzystencji materii ożywionej i nieożywionej. Tinky Winky - największy z całej bandy - symbolizuje błękit nieba i trójkąt na jego głowie jest symbolem myślenia. Ma czerwoną torbę - wg jednych to oznaka ukrytego homoseksualizmu, ale są i tacy, co uznają to za dowód na jego hermafrodyczną naturę. Nie wiadomo, czy Tinky Winky to może On, czy może Ona. Dipsy jest zielony, a jego naturę określa symbol falliczny na głowie (odnoszący się do słonecznego pala w krainie Teletubisiów). Jest więc niewątpliwie rodzaju męskiego. (..) Zielony Dipsy to symbol regeneracji, a potwierdza to fakt, że uwielbia króliki. Wg brytyjskiego sondażu jest jednak najmniej popularny z czwórki Teletubisiów. Lala to typ kierujący się intuicją - koloru żółtego. Lala uwielbia tańczyć, a w tańcu można dostrzec elementy wywiedzione zarówno z katolickiej mszy, jak i z buddyzmu, a nawet rytuałów masońskich. Lala jest prawdopodobnie rodzaju żeńskiego. Najmniejszy Teletubiś to Po. Po jest irracjonalny. Każdy jego ruch to ruch całego ciała. Kolor czerwony to krew. Po najmniej mówi, tańczy inaczej niż Lala - jest to styl raczej intuicyjny, a nie wyuczony. Często też jego taniec kończy się upadkiem."
Muszę przyznać, że często w liceum dorabiałam takie teorie do wszystkiego. ZAWSZE znajdzie się coś, co można podciągnąć pod "specjalny zabieg", którego autor jest świadomy i z rozwagą go stosuje. Widziałam kilka odcinków Teletubisiów, ale tam się nic nie dzieje: witają się, żegnają, przytulają. A wszędzie dokoła króliki.

Kim są ci Talkowie? Dopiero teraz przeczytałam, że publikują w GW, w magazynach "Dziecko" czy "Pani", wydają książki, są scenarzystami seriali. Niby nie mają w sobie nic z idealnych rodziców, narzekają na niepodpisane lukratywne kontrakty z powodu piszczących w tle dzieci, na brak czasu na pracę -- a tymczasem dzieci bawią się przy pianinie, a kiedy rodzice są zmęczeni mieszkaniem w Warszawie - budują dom w lesie, z wielkim tarasem. Niby na nic nie mają czasu - ale kasa jest. I skąd, przy 2 dzieciach, jeśli ich życie wygląda tak, jak to opisuje Leszek? Eh, chyba jednak nie zdają sobie sprawy z tego, że "rodzic idealny" to wcale nie jest taki, który codziennie na śniadanie szykuje uśmiechnięte kanapeczki i utrzymuje w czystości swoje dziecko, a właśnie taki jak Talko: wyrozumiały i zaangażowany.

niedziela, 16 grudnia 2012

Mary Ann Shaffer i Annie Burrows "Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek"

Cóż za tytuł! Stowarzyszenie, co czyta książki, a do tego zajada się plackiem... z obierek ziemniaczanych?!? Muszę przyznać, że po tę pozycję sięgałam z mieszanymi uczuciami - wypożyczam 2 książki z Uczty Wyobraźni (czytaj - absorbujące, pochłaniające czas, które czyta się w ciszy, którymi się delektuje), i do tego wzięłam sobie tę książkę - z myślą o metrze. Cienka, w formie listów, czyli +/- 1 list na 1 przejazd. Teoretycznie układ idealny. Okazało się, że jednak nie jest tak wesoło, jak myślałam. Historia rozgrywa się w 1946 roku, zaraz po wojnie. Odbudowywanie miast, podnoszenie morale, utulanie strachu przed wrogiem. Sama geneza nazwy stowarzyszenia powstała w związku ze strachem przed okupantem. Na małej normandzkiej wysepce Gournsey (należącej do Anglii) mieszka kilkoro sąsiadów. Przed wojną jedynie znajomi, w czasie wojny zbliżają się do siebie. Pierwsze spotkanie odbywa się w domu jednej z założycielek, podczas sekretnego pieczenia prosiaczka, którego w sekrecie przechowali (Niemcy prowadzili inwentaryzację zwierząt, wykopywali warzywa z ogródka, mieszkańcom pozostawiając ziemniaki i brukiew). Najedzeni, zapomnieli o godzinie policyjnej (wychodzenie z domu po niej groziło zsyłką do obozu). Niepomni na ostrzeżenia, postanowili wracać. Złapali ich Niemcy, uratowało ich jedynie to, że Elizabeth, jedna z uczestniczek, skłamała, że wracają ze spotkania miłośników literatury. A spotkania kulturalne były promowane przez Niemców, i były jedynym powodem do nieprzestrzegania godziny policyjnej. A placek z obierek? Było tak biednie, że na spotkania przynosili takie placki - spód i góra z zapieczonych obierek, nadzienie z gniecionych ziemniaków. Reszta historii jest już prosta - aby Niemcy uwierzyli w stowarzyszenie, musiało ono powstać, razem z regularnymi spotkaniami i spisem członków. I tutaj zaczyna się historia.

W Londynie mieszka Julie Ashton, młoda dziennikarka/pisarka szukająca natchnienia. Jej wydawcą jest jej przyjaciel Sydney, homoseksualista, wspierający ją w działaniach. Dawsey, jeden z członków stowarzyszenia, znajduje adres Julie w jednej z używanych książek, które posiada stowarzyszenie. Pisze do niej list, i tak zaczyna się regularna korespondencja. Julie prosi o więcej listów od członków, już wie, że to o nich chce napisać kolejną książkę. Zostaje zasypana listami, aż wreszcie sama postanawia udać się na wyspę Gournsey, aby poznać swoich nowych przyjaciół. Ucieka przed przeszłością (zerwała zaręczyny, bo wprowadzający się do niej narzeczony nie mając miejsca na swoje rzeczy spakował jej książki i wyniósł do piwnicy. Julie nie mogła żyć z kimś takim), ale też przed teraźniejszością (nowy adorator, lubujący się w wykwintnych balach i wyjściach do teatru, o którym Julie mówi, że "jego umizgi mają formę wyłącznie florystyczną"). Ideałem Julie zostaje Dawsey (jąkający się świniopas czytujący Lamba. hmm...).

Najbardziej urokliwe są w tej książce humorystyczne opowieści w odpowiedzi na zło wojny (jak tytułowy placek z obierków). Jest Żyd udający lorda - był wcześniej jego lokajem, ale po ucieczce lorda zostaje sam w pałacu, z piwniczką pełną wina. Boi się Niemców i ich obozów, prosi jedną z mieszkanek Gournsey o namalowanie jego portretu -- zawiśnie nad kominkiem, jako portret przodka. I tak przez rok John Booker udawał lorda, Niemcy kłaniali mu się w pół, a on siedział w biblioteczce (czytując TYLKO Senekę) i sączył najlepsze koniaki.

Poznajemy chłopca, który czasy wojny spędził w Anglii, i dopiero po wojnie wrócił do domu: "Chciałbym wyrzeźbić prezent dla Pani, najlepiej coś, co Pani lubi. Może mysz? Myszy dobrze mi wychodzą."

W czasie wojny z braku mydła i leków ludzie chorowali. Młoda kobieta choruje na świerzb, trafia do szpitala z owrzodzeniami głowy. Patrzy, jak pielęgniarka goli jej głowę, jak jej własne pukle spadają na podłogę. Śmiech podczas przecinania wrzodów - razem z pielęgniarką recytują wszystkie ścięte królowe i przecinają wrzody: Maria Antonina - ciach! Anna Boleyn - ciach!

Są i oryginalne listy od Oscara Wilde'a. Babcia Isoldy (najlepsza postać w książce! Trochę szamanka/czarownica/wróżbitka/detektyw/motocyklistka/właścicielka barana Ariela i papugi Zenobii) będąc małą dziewczynką doświadczyła dziecinnej tragedii - jej ojciec utopił Mufinkę, jej ukochaną kotkę. Przejeżdżający jeździec, widząc zapłakane dziecko, zainteresował się jej losem. Opowiedział o 9 żywotach kotów, zapewniając ją, że Mufinka ma ich przed sobą jeszcze 5. I że w tej chwili rodzi się we Francji jako kotka Solange. Jeździec bierze adres od dziewczynki, i na przestrzeni lat wysyła jej 8 listów z historiami Solange (żaden z niej piecuch, to jedyny kot odznaczony orderem imperium, który zaciągnął się do armii cudzoziemskiej). Oczywiście po latach okaże się, że to sam Oscar Wilde był owym jeźdźcem i autorem listów. 

Są okropieństwa wojny, o których nie będę tu pisać - niemniej uważam, że ta książka mogłaby być idealną lekturą w liceum. Napisana z humorem, opowiada wojenne anegdoty, nie raz ściskające serce. Jest i Remy, Francuzka ocalona z obozu (Elizabeth, odważna założycielka Stowarzyszenia trafia do obozu i nigdy z niego nie wróci). Są opowieści o głodzie, o Niemcach, nie tylko tych złych. 

Dobra wiadomość: książka już została dostrzeżona. W 2013 roku powstanie na jej podstawie film o tym samym tytule z Kate Winslet w roli Julie Ashton. Nie mogę się doczekać! Jak adaptacja lektury. Pewnie część uczniów też oglądałoby ją zamiast czytania książki. To i tak lepiej niż 6-godzinny "Potop".

środa, 12 grudnia 2012

Truman Capote "Te ściany są zimne i inne opowiadania"

Truman Capote - dla mnie zawsze będzie nim Philip Seymour Hoffman z filmu "Capote". Niby czytałam wcześniej "Z zimna krwią", ni to dokument, ni reportaż, ni powieść - o tajemniczym zabójstwie rodziny, ale nigdy nie wyobrażałam sobie wyglądu autora "Śniadania u Tiffany'ego". Aż do 2005, do premiery filmu. Hoffman mówi piskliwym, cichutkim głosikiem, wręcz manifestując swoją homoseksualność. Zobaczyłam ten zbiór opowiadań - z Capotem na okładce - i czułam, ze powinien na niej być Hoffman. Wpatrywałam się kilka minut, starając się wyprzeć wizerunek Hoffmana i wstawić prawdziwego Capotiego - na nic. Z tego wynika, że Hoffman to dobry i charakterystyczny aktor. 

Książka... tytułowe opowiadanie "Te ściany są zimne" jest chyba najlepszym opowiadaniem. Mocno nakreślona główna bohaterka, oszczędnie w słowach, jak u Raymonda Carvera. Każde słowo ma znaczenie.  A jako że przy okazji wypożyczenia tej książki wypożyczyłam jeszcze 2 kolejne, to mocno słów nie smakowałam i nie rozkoszowałam się nimi. Ostatnio za dużo powieści czytam, że tak lecę i chcę poznać zakończenie. A kilkustronicowe opowiadania Capotiego stworzone są do tego, aby je czytać, rozmyślać nad nimi jeszcze tygodnie po przeczytaniu. A na mnie czekają kolejne książki! Ponieważ nie mogę znaleźć nigdzie  spisu opowiadać, a książka wróciła już do wypożyczalni - powiem, że jedno opowiadanie jest b. słabe. Zagubiona młoda malarka oddająca za półdarmo swój oryginalny obraz do galerii? I ścigający ją po mieście? Hm... Właśnie w radiu zapowiadana jest dzisiaj angielska premiera "Hobbita" z księciem Williamem jako gościem honorowym. "Hobbit" też gdzieś na mojej półce stoi. I chyba czas go odświeżyć. Epicka przygoda zaraz po wysmakowanych opowiadaniach. Tego mi trzeba. A "Hobbita" pominę przy recenzowaniu. Absolutnie obowiązkowe. A must! Zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Chcesz dogadać się z młodzieżą (zwłaszcza jako nauczyciel)? Czytaj Harrego Pottera, Zmierzch, czy choćby Charlie i fabryka czekolady. Zyskasz w ich oczach i zostaniesz nauczycielem roku w Dzień Wiosny.

Kate Morton "Dom w Riverton"


Kiedy już czymś się zainteresuję – to buszuję i szukam wszystkiego z tym związanego. Najczęściej jest to słomiany zapał i po jakimś czasie ferwor szukania mi przechodzi. Jeszcze nie wiem jak to będzie z epoka edwardiańską (czasy panowania Edwarda VII w Anglii, 1901-1910). Zaczęło się od serialu „Downton Abbey”, dzięki któremu dostrzegłam podziały klasowe i obowiązki klas, zachowanie służby, ich przywiązanie do rodzin, u których służą, wysoka moralność. Nas już dzisiaj nic nie zdziwi, liberalizm pełna gęba. Ale wtedy – dzieci z nieprawego łoża i coming outy homoseksualistów powodowały zawały serca, a w najlepszym wypadku oburzenie, objawiające się wdechem i przysłanianiem ust dłonią. No i wykluczenie ze społeczeństwa. No i tradycja, zwyczaje! Obowiązki! Ubieranie, kąpanie, gotowanie… Po „DA” znalazłam program BBC „History of the home”, który prowadzi przeurocza Lucy Worsley, pani doktor zainteresowana tymi czasami. I tak oto poznajemy historię angielskiej łazienki, kuchni, sypialni i salonu. Najbardziej podoba mi się wstęp do historii łazienki http://www.youtube.com/watch?v=inoVg5a1kps . Polecam też inne filmiki z tego kanału edwardianpromenade. Obejrzałam chyba z ¾, i zamierzam dooglądać pozostałe.

Co do książki – okazało się, że gdzieś tam zahacza o te czasy. Może bardziej czasy I wojny światowej, ale dalej śledzimy losy służby i ich Państwa, a sztywność obyczajów jest identyczna z tą w „DA”. Śledzimy losy Grace, patrząc jej oczami na wydarzenia w Riverton, kiedy była młodziutka służącą, jak i na jej życie z perspektywy 99 przeżytych lat. Wiemy już, że służba była tylko krótkim epizodem w życiu Grace, która została doktorem archeologii. Wiemy, ze wydarzenia w domu Riverton mają duże znaczenie, a Grace coś ukrywa. Wspomnienia zostają wywołane przez Urszulę, młodą reżyserkę, która kręci film o samobójstwie słynnego poety, Roberta Huntera. Oczywiście sama scena samobójstwa to ostatnia strona opasłej książki, i oczywiście samobójstwo samobójstwem wcale nie jest. Ale żeby do tego dojść, musimy przebrnąć przez strony pobocznych opowieści, ukazujących bohaterów w dobrym i złym świetle. Nic nie jest czarne ani białe, nawet Grace robi kilka rzeczy, które nie przystoją młodej służącej.

Grace zostaje przyjęta do Riverton na służbę w wieku 14lat, podobnie jak jej matka, którą wszyscy ciepło wspominają (takie załatwienie roboty po znajomości, jak widać nie tylko dzisiaj panują takie układy i układziki). Poznajemy losy Państwa, starego lorda i lady Ashbury, i ich dzieci: majora, który młodo umiera na wojnie, i wdowca Fredericka, zapalonego biznesmena, którego biznesy po kolei plajtują. Dzieci majora umierają kolejno na hemofilię,  Frederick jednak ma 3 zdrowych dzieci: Hannah, Emmeline i Davida. To oni, obok Grace, są głównymi bohaterami książki. David buntuje się, wyjeżdża na wojnę i ginie. Ale zanim zginie – zapozna dziewczynki ze swoim przyjacielem, Robertem Hunterem (poetą). Dziewczynki zostają we 2, nie mają 3 osoby do gry, w którą grają od dzieciństwa. Hannah potajemnie zajmuje się stenografią (nie wiem do końca co to, jakiś tajemny język sekretarek, którego kiedyś uczyło się w specjalnej szkole) i chce zostać niezależna kobietą. Jednak z powodu problemów Fredericka z biznesami – poślubia bogatego lorda Luxtona, aby uratować posiadłość Riverton. Emmeline zostaje początkującą aktorką, przyjmującą każdą chałturę. Ostro imprezuje, pije, i promuje nowoczesność. Po śmierci brata siostry oddalają się od siebie, do czasu, aż zjawi się Robbie. Obydwie siostry podkochują się w nim, ale to Hannah zostaje jego kochanką. I tak po nitce do kłębka – w finalnej scenie samobójstwa udział biorą : Robbie (to oczywiste, bo to jego samobójstwo), Hannah, Emmeline i Grace. W sumie jak na to spojrzeć – to wina Grace, że Robbie zginął.

W książce nikt nie jest szczęśliwy, Grace odrzuca zaręczyny ukochanego, aby być przy nieszczęśliwej Hannah, Emmeline ginie młodo w wypadku samochodowym, Frederick ginie w nieutulonym żalu z powodu ślubu Hannah. Kiedyś chyba tak było – należało się umartwiać i nie można było być szczęśliwym. I o tyle o ile te dawne czasy mnie fascynują, to nie chciałabym do nich wracać. Służba z ograniczonymi umysłami – albo jaśnie Państwo, którym należy we wszystkim usługiwać. Żadna opcja nie jest dobra.

piątek, 7 grudnia 2012

Ian R. MacLeod "Dom burz"

Serią "Uczta Wyobraźni" jarałam się już od jakiegoś czasu, w sumie to chyba od kiedy kolega pracujący w Empiku mnie z nią zapoznał. Świetnie wydane, w twardych okładkach książki pełne fantastycznych opowieści. Zaczęło się od kilkunastu książek w serii, teraz jest ich już zdecydowanie więcej. Na razie moim faworytem pozostaje "Akwaforta", taka trochę bezcelowa opowieść, leniwie snuje się przez fantasmagoryczne światy. I to był jej największy urok. Czytając opisy stwierdziłam, że najlepiej brzmią te przy książkach Iana MacLeoda. Na pierwszy ogień poszedł "Dom burz". Miałam go kupić za pierwszą wypłatę, ale nie mogłam się doczekać, więc ściągnęłam wersję .epub na telefon. 

Dygresja: co się stało w dzień pierwszej wypłaty (historia skopiowana z mojego facebooka ;)): 

Historia przez wielkie H: dostałam pierwszą wypłatę w pracy, i poszłam po szampana, aby odpowiednio to uczcić (i po składniki na zupę pomidorową :)). Stoję sobie szczęśliwa w kolejce, mam szampana, więc nic nie jest mi straszne. Przede mną miła i sympatyczna pani, której zabrakło 1,80zł na zakupy. Bezradnie szuka po torebce i kieszeni drobnych, i zastanawia się, z czego z zakupów zrezygnować. I mówię, że dorzucę się jej i dopłacę brakującą sumę, a co! Dopłaciłam, ona mi dziękuje i mówi, że się odwdzięczy, i że koniecznie muszę ją odwiedzić, trzyma mnie za słowo! Daje mi wizytówkę z nazwiskiem i adresem swojej galerii. I tak oto poznałam słynną warszawską malarkę :)

Wracając do "Domu burz" - dygresja była po to, aby napisać kilka ciepłych słów zanim przejdę do ciskania gromów pod adresem książki. Nie wiem czy powinnam ja recenzować, to pierwsza książka, której nie doczytałam do końca. Odpadłam w 1/3, a męczyłam ją tygodniami. Bohaterką jest Alice, cechmistrzyni telegrafistów, i jej chorowity syn. Historia jest prosta - Alice umieszcza syna w wiejskiej posiadłości, tytułowym "Domu burz", aby podreperował swoje zdrowie. W tym czasie Alice z niewiadomego powodu podstępnie morduje kilka wysoko postawionych osób, co (chyba) ją odmładza. Zdaje się, że jest takim wampirem-nie wampirem. Doszłam do momentu, ze w taki sam sposób morduje swojego męża, którym mogła łatwo manipulować (bez sensu, mogła dalej używać go do swoich celów, był jej posłuszny i zgadzał się na wszystkie jej propozycje, a jeśli chciała być młodsza to mogła zabić kogokolwiek). W tym czasie syn cudownie wyzdrowiał, Alice maczała w tym palce, i miała za to zapłacić "wysoką cenę". Co dokładnie się stało - nie wiadomo. Syn nabiera sił, włóczy się ze służbą i ich rodzinami, przeżywa pierwszą miłość - jest szczęśliwy. Nie wiem jak historia dalej się rozwija, ale na razie nie było za ciekawie. Tytułowy "dom burz" ma wieżę i wiatrosternika, który może manipulować pogodą, ale tego nie robi. Na koniec pewnie wywołuje burzę, tak się domyślam. Trochę żałuję, że nie pomyślałam o jakiejś skali oceniania książek, choćby od 1 do 10. Gdyby taka skala tu była - "Dom burz" byłby na minusie. Słabe, słabe, słabe i męczące. "Wieki światła" chyba są kolejną pozycją MacLeoda, która należy do serii UW. Aż boję się po nią sięgać.

sobota, 1 grudnia 2012

Alex Kava "Śmiertelne napięcie"

Biblioteki. Po przeprowadzce do Warszawy zastanawiałam się, czy tutaj istnieją. Ludzie czytają w empikach, no i zwyczajnie stać ich na książki. A czytanie w metrze modne, o czym już wspominałam (i co mnie bardzo cieszy). Zatęskniłam za moją bydgoszczaną biblioteką, 50m od mieszkania, gdzie miałam zaszczytny numer 163, zawsze byłam witana uśmiechem, a nowości często dobierane były na podstawie tego, co akurat wypożyczałam (kolejne części Świata Dysku Pratchetta!). I tak oto na mapie, w promieniu 0,5km od mieszkania znalazłam bibliotekę. Głodna czytania, przeczytałam już wszystko co było w mieszkaniu pod ręką, w deszczowy wieczór postanowiłam zrobić sobie mały spacer. Biblioteka była ładnie oświetlona, a w drzwiach stał miły Pan Bibliotekarz. Przywitał mnie uśmiechem, i upewnił się, czy aby na 100% jestem pewna, że chcę się zapisać. Jasne ściany, półki pełne książek ułożonych tematycznie i wg krajów, buszuję, a Pan B. wyrabia mi kartę -- która będzie podłączona do mojej karty miejskiej, więc na pewno nigdy jej nie zapomnę. Buszuję, mam już na oku kilka potencjalnych opcji, a moja karta dalej się tworzy. Podchodzę, pytam, czy już. A Pan B na to: "a nic panie nie wypożycza?". I tak oto samopas zapuściłam się między półki. Zdziwił mnie trochę podział książek: Pilipiuk był trochę w fantastyce, trochę w literaturze polskiej; Orhan Pamuk był w lit. angielskiej, a Terry Pratechett w fantastyce, prócz 1 książki, która była w naukowym dziale. Wybrałam na chybił-trafił 4 pozycje.Biblioteka może i nie jest duża, ale wyczuwam jej potencjał. Będzie moją kopalnią lektur na jakiś czas. 

Co ma z tym wszystkim wspólnego Alex Kava? Wszystko. Dział "kryminały" i leży na samym wierzchu. Z Kavą to jak z Murakamim: ludzie o tym mówią, czytają - a ja tego nie znam. Myślałam, że to skandynawski kryminał, ale nie, amerykański. Co więcej - Alex Kava to kobieta! Zdziwiło mnie to niezmiernie, z zaciekawieniem zaczęłam czytać jeszcze tego samego wieczora. Bohaterką jest Meggie, agentka FBI, oraz jej przyjaciel Ben, lekarz. Spotykają się dopiero na ostatniej stronie książki, każde z nich jest świadkiem pozornie nie związanych ze sobą wydarzeń. Meggie jest taka jaka być powinna: silna, a jednocześnie kobieca, nie potrafi sformułować swoich uczuć do Bena, doskonale poznaje się na ludziach, jest uczciwa, prawa i skromna. Każdy darzy ją respektem i sympatią. A ci którzy nie darzą - wiadomo, że są czarnymi charakterami tej historii. 

Kolejnego dnia wzięłam tę książkę ze sobą do tramwaju. Muszę przyznać, że nadaje się idealnie. Krótkie rozdzialiki, konkretne, szybko się czyta. W sumie to kolejnego wieczoru miałam ją już przeczytaną. Nie chcę streszczać fabuły, powiem tylko, że jest dość... mało realistyczna. W życiu widziałam z 2 odcinki "Z Archiwum X", ale pewnie tak wyglądałby jeden z jego odcinków. Tajemnicze okaleczenia bydła w Nebrasce, grupa nastolatków porażona prądem, i dzieci w szkołach zatrute jedzeniem ze stołówki. Rozwiązanie jest tak marne i naciągane, że aż strach. Do tego nastolatka manipulująca przyjaciółmi tak, że 4 ginie. Absurd goni absurd, a krótkie rozdzialiki jeden za drugim, kartka za kartką, kończą się. Historia wciągająca, na pewno plusem książki jest wartkość akcji i braz zbędnych słów. Kava pisze konkretnie, a książka wręcz jest stworzona pod ekranizację. Jeszcze nigdy nie spotkałam się z takimi opisami gestów, jak "uniósł palce z boków głowy aby wziąć coś w cudzysłów", albo "zakręcił palcem przy skroni, pokazując, że ktoś tam ma nierówno pod sufitem". Nic, tylko filmować. Do roli nastolatków wziąć jakieś sławy z show Myszki Miki, Meggie zagra jakaś ładna i zwiewna mimoza, a Bena jakiś ciemnowłosy amant. I historia gotowa. Nic, tylko sprzedawać bilety do kin i trzepać kasę. Stawiam że prędzej niż później tak się stanie. Tym bardziej, że Kava nie przestaje pisać.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Erica James "Gardens of delight"

Za tę książkę Erica James w 2005 roku otrzymała nagrodę Romantic Novel of the Year. Nagroda ta przyznawana jest od 1960 roku, a James czterokrotnie docierała do finału, jednak nigdy wcześniej nie została nagrodzona. Ponoć jury było jednogłośne, jednak na mnie taka nagroda nie zrobiła wrażenia - wręcz przeciwnie, spodziewałam się ckliwego romansidła. Książka idealna do metra/pociągu, lekka i niezobowiązująca. 

Bohaterów jest kilku, czasem są ciekawe przejścia, kiedy jedno zdarzenie widzimy oczami dwóch osób, i każda inaczej się do niego odnosi emocjonalnie. Najpierw myślałam, że główną bohaterką jest Helen, kobieta w średnim wieku, która przeprowadza się do angielskiego Swanmere razem ze swoim świeżo poślubionym mężem Hunterem, dwukrotnym rozwodnikiem (!). Razem z Helen poznajemy miasteczko i jego mieszkańców, w większości zapalonych ogrodników. Helen i Hunter wprowadzają się do zaniedbanej posiadłości, w której wcześniej mieszkała niejaka Alice, która miała fisia na punkcie swojego ogrodu. Helen postanawia przywrócić mu świetność, w czym pomaga jej Orlando, młody chłopak, który pragnie zostać ogrodnikiem-architektem. Razem z Orlando mieszka jego przyjaciółka Lucy (na początku byłam pewna, że są parą - mieszkają razem, gotują. A tu nagle w połowie książki - a jednak nie są!), również ogrodnik. Przyjacielem zmarłej Alice jest Mac - zainteresowany ogrodnictwem - który po udarze mieszka ze swoim bratankiem, Conradem. I tak oto oni wszyscy spotykają się podczas spotkań klubu ogrodniczego, zaprzyjaźniają się, i postanawiają razem jechać do Włoch nad jezioro Como. Ale sama wyprawa zaczyna się dopiero w połowie książki... Weźmy pod lupę poszczególne postaci.

Lucy - według mnie najbardziej realistyczna i budząca sympatię postać. Na koniec książki miałam wrażenie, że to jednak ona, a nie Helen, jest główną bohaterką książki. Targana wątpliwościami, zazdrosna o Orlanda, czuje niechęć do ojca, który zostawił ją i jej matkę kiedy była nastolatką dla swojej miłości dla której opuściła Anglię i przeniósł się do Włoch... nad jezioro Como. Najbardziej zaskakująca rzecz - w sztampowym romansidle Lucy skończyłaby w ramionach Orlanda, zastanawiając się, czemu przez całe życie była ślepa. Każdy wie, że Lucy i Orlando są dla siebie stworzeni. Aż we Włoszech Lucy poznaje Alessia - przystojnego pianistę, lovelasa, i w sumie kuzyna. Ognisty romans, powrót do Anglii, już już, prawie że utulone złamane serce w ramionach Orlanda (a ja szepcę - ale to sztampa!) a tu... tadam! Pojawia się Alessio, wynaje Lucy miłość i proponuje, żeby zamieszkała z nim we Włoszech. As simple as that. Współlokatorem i przyjacielem Lucy jest...

Orlando - ogrodnik, przyjaciel Lucy. Taka typowa "miękka buła", nie ma własnego zdania i daje sobą manipulować. Teoretycznie na koniec powinien przejrzeć na oczy i być szczęśliwy z Lucy. Tak się też stało, ale Lucy jest już z Alessio, swoim italian lover. Lucy jest zazdrosna, gdy Orlando daje się uwieść intrygantce...

Savannah, vel Savvie - wspomniana rozpuszczona córka Huntera z wcześniejszego małżeństwa. Śliczna, nic nie robi, tylko doi ojca z kasy. Do Swanmere przyjeżdża tylko na weekend - zostaje ze względu na Orlando. W ramach pocieszenia Hunter, który wyjeżdża do Dubaju w interesach, kupuje jej "samochód", czyli najmodniejsze cacko na rynku. Z czasem Savvie zaczyna doceniać swoją macochę...

Helen - miałam wymienić ją jako pierwszą, ale na koniec traci w moich oczach. Żona Huntera, pewna siebie, silna, odpowiedzialna, pracowita i pełna dobrych manier - jest uosobieniem praworządnego bohatera. I chociaż dręczą ją wspomnienia o matce, która popełniła samobójstwo, zajmuje się Emmą, swoją babcią, która ją wychowała. Emma jest w domu starców, a Helen oczywiście odwiedza ją tak często, jak tylko może. Helen pracuje razem z Annabel, z którą organizują doraźną pomoc dla seniorów. Kiedy Hunter jest w Dubaju, w ramach "nauki zasad dobrego wychowania" Helen zabiera Savvie ze sobą do pracy, aby pomagać pani Jenkins podczas wizyty u lekarza. Pierwszymi osobami, które Helen poznaje w Swanmere są...

Mac (i jego pies Fritz) - starszy pan po wylewie, udarze czy innym zawale, któremu bratanek Conrad proponuje mieszkanie z nim, aby móc się nim opiekować. Dawny przyjaciel Alice, opowiada Helen o jej domu i ogrodzie. Mac (myśląc o nim wyobrażam sobie Maca Taylora z CSI NY) jest czarujący, hipotetycznie idealne remedium na wiecznie nieobecnego Huntera, tak sobie myślałam. Ale jednak nie. Helen zakochuje się w...

Conradzie - bratanek Maca, tłumacz japońskiego. Skryty, przeżył traumę po śmierci żony i nienarodzonego dziecka. Szarmancki, z jednej strony walczy o Helen, z drugiej nie chce zniszczyć jej małżeństwa. Koniec końców niszczy je Hunter...

Hunter - mąż Helen i pewny siebie biznesmen. Wyjeżdża do Włoch ze wszystkimi, ale musi przerwać swoją wycieczkę i udać się do Dubaju - interesy wzywają. Oczywiście wydaje się, że ma romans z Annabel, przyjaciółką Helen. Helen wyznaje, że poślubiła go tylko dla pieniędzy, aby móc zapewnić Emmie godziwe warunki do starzenia się. Aż...

Pani Jenkins - ledwo wspomniana klientka ośrodka Helen. W dniu kłótni i odkrycia zdrady Helen dowiaduje się, że pani Jenkins zostawiła jej piękny dom i pieniądze. Helen rozwodzi się z Hunterem, bierze do siebie Emmę i żyje długo i szczęśliwie z Conradem. I Mackiem, który okazuje się ojcem Conrada.

Lucy wyjeżdża do Włoch, godzi się z ojcem i zaprzyjaźnia z jego nową żoną i jest szczęśliwa z Alessiem. Co z Orlandem - nie wiadomo.

A co do samego jeziora Como i tytułowych "Gardens of Delight"... kto by nie chciał pojechać w TAKIE miejsce? 


sobota, 17 listopada 2012

Terry Pratchett "Łups!"

"Łups!" okładką przywodzi na myśl "Niucha" - wiadomo, będzie o komendancie straży, Samie Vimesie, i jego kompanach oczywiście. W Ankh-Morpork zostaje popełnione morderstwo, do straży dołącza urocza wampirka, a obraz z muzeum zostaje skradziony. Pozornie niezwiązane ze sobą rzeczy oczywiście muszą być ze sobą powiązane, a któż inny ma je odkryć, jak nie Sam Vimes? Opowieść w stylu Sherlocka Holmesa, aczkolwiek do końca nie wiadomo, kto jest Holmesem, a kto Watsonem. I Moriartym. 

Pratchett wprowadza nowy rodzaj istot - krasnoludy głębinowe, które całe życie spędzają pod ziemią. Takie oto krasnoludy pojawiają się POD Ankh-Morpork i zaczynają kopać. W kopalni zostaje popełnione morderstwo, a obok ciała krasnoluda znaleziona zostaje trollowa maczuga. Powstaje pytanie: Czy prawo sięga pod ziemię? Oczywiście trolle i krasnoludy wszczynają bójki na mieście, a Straż stara się rozwiązać całą sprawę, zanim w mieście zapanuje chaos. 

Oprócz samego wątku rozwiązania sprawy, pojawiają się także wątki poboczne: śliczna wampirzyca i jej niechęć do Anguy; Nobby i jego związek z niezbyt inteligentną striptizerką Płovą (która w rzeczywistości ma na imię Betty), do której nigdy nie zalecał się mężczyzna; i powrót Nobbiego do wcześniejszej partnerki, zezowatej sprzedawczyni ryb, która w napadach złości bije go po głowie makrelą; Sam Vimes i jego czytanie książeczki "Gdzie jest moja krówka?" Małemu Samowi codziennie punkt 18; mały, entuzjastyczny chochlik Vimesa; pan Błysk, król/bóstwo trolli, czyli diamentowy troll; i wreszcie tytułowy "łups", czyli gra planszowa a la warcaby, gdzie gra się trollami albo krasnoludami. Trolle są 4 i mogą się poruszać tylko o 1 pole w swojej turze. Krasnoludów jest 32 i mogą ruszać się gdzie chcą. To właśnie ta gra połączy zwaśnione rasy, a Sam Vimes zostanie naznaczony znakiem ciemności.

Książka bardziej jak kryminał, trzyma w napięciu, mniej w niej żartów Pratchetta i dygresji tyczących się Świata Dysku. Nie wiem czy to wada czy zaleta, książki o Straży należą do moich ulubionych, i chętnie przeczytam ich więcej.

poniedziałek, 12 listopada 2012

NIE-czytanie

Dzisiaj nie książka, a artykuł http://ktubylewicz.natemat.pl/33621,smutne-polskie-nie-czytanie

Jak to? Większość moich znajomych jest w książkach rozkochana, a ich największym marzeniem jest posiadanie biblioteczki pełnej książek. Wymieniamy się, dyskutujemy o nich, częściej jednak wypożyczamy niż kupujemy. Z westchnieniem przechadzam się między półkami bydgoskiej biblioteki (w której mam kartę z zaszczytnym numerkiem 163) i myślę o tym, że mogłabym w niej zamieszkać. Albo w Empiku, przy dziale wydawnictwa MAG "Uczta Wyobraźni", gdzie najlepsze książki fantastyczne sprzedawane są w twardej oprawie, porządnie wydane, za ~50zł sztuka. Cicho wzdycham i poluję na allegro na tańsze odpowiedniki, może używane, ale tańsze. Wyprawa do sklepu z używaną odzieżą - i już spod lady pani wyciąga mi "nowości" za 1 zł po angielsku-> czyli lotniskowe kryminały i książki dla dzieci (dzięki temu przeczytałam "Tajemniczy ogród", "Pinokia", "Trzech muszkieterów" i starałam się przebrnąć przez "Mobiego Dicka").

Ostatnia przeprowadzka do Warszawy to był strzał w dziesiątkę! Kocham metro, a jeszcze bardziej widok ludzi pogrążonych w lekturze. Młodzi, starzy, studencki, zmęczeni ludzie po pracy - praktycznie każdy z nosem w książce. Minusem jest to, że moja wścibskość i ciekawskość każe mi oderwać się od mojej lektury i podglądać to, co czytają inni. Pod pretekstem przesunięcia się, odgarnięcia włosów czy zawiązania sznurówki zaglądam ludziom przez ramię, albo zerkam na okładkę i zapamiętuję tytuł i/lub autora. To samo w pociągu. W głowie układam swój własny ranking: kto czyta "Przekrój" i "Politykę", kto Danielle Steel i Norę Roberts, kto wydawnictwa naukowe, kto kupuje, a kto wypożycza. Ostatnio zachciało mi się przeczytać "50 twarzy greya" po tym, jak widziałam kilka kobiet pogrążone w lekturze. Nie patrzyły na to gdzie są, kto jest dokoła nich, tylko czytały. Chociaż każdy z nosem w książce - tworzymy jedno wspólne społeczeństwo - ludzi czytających gdzie się tylko da.

niedziela, 11 listopada 2012

Joy Fielding "The Deep End"

Długo szukałam okładki "Deep End" (chyba nie została przetłumaczona na język polski, w każdym razie w dorobku Joy Fielding w polskich księgarniach nie ma żadnej książki, której bohaterką byłaby Joanne -- wiadomo, "The Deep End", tak jak tytuły filmów, mógłby zostać przetłumaczony pokracznie), aż znalazłam dokładnie taką, jaką miał mój egzemplarz - widać, że pochodzi z lat '80tych, do tego ta koszmarna czcionka i zdjęcie bladej dziewczyny bez wyrazu, jak z teledysku.

Bohaterką jest 41-letnia Joanne, żona Paula i matka 2 córek. Pewnego dnia Paul oznajmia, że "musi odpocząć" i prosi o separację na jakiś czas. Jak przykładna żona, matka i pani domu, Joanne nie wie co ze sobą zrobić, rozpacza, nie potrafi nic zrobić sama w domu i co chwilę dzwoni z najmniejszym problemem do męża. I z tęsknoty za nim wzdycha i piecze jego ulubione cytrynowe ciasta w nadziei, że jak już wróci, to będzie miał co jeść. Konkurs na lepsze ciasto wygrała w przeszłości z jego matką. Chyba największą zaletą tej książki jest przemiana, jaką Joanne przechodzi. Na koniec twardo się targuje, stawia warunki, i o mało co nie idzie do łóżka z młodym trenerem tenisa.

Ciekawa jest jej najlepsza przyjaciółka od dzieciństwa i sąsiadka, Eve, która mieszka razem z Brianem, jej mężem policjantem. Eve jest pewna siebie, dosadna, chętnie opowiada o seksie z mężem i o tym, jak bardzo nienawidzi swojej matki. Nie wiem jak to możliwe, ale dopiero potem wychodzi, że kłamała o wszystkim. Chyba jednak Joanne nie jest taką dobrą przyjaciółką na jaką to wszystko się zanosiło. Eve ma depresję, rozpada się i biadoli, że zaraz umrze, a żaden z lekarzy nie potrafi jej pomóc. Cicha zmowa przeciwko niej.

Paul zaczyna spotykać się z "little Judy", a Joanne dalej gra cierpiętnicę i wierzy, że mąż do niej wróci. Na osiedlu grasuje gwałciciel-dusiciel, który morduje panie domu, takie jak Joanne. Po odejściu męża zaczynają się telefony z pogróżkami, że będzie następna. Oczywiście nikt Joanne nie traktuje poważnie, która co chwilę uruchamia świeżo zamontowany alarm, na prawo i lewo paple, jaki jest kod dostępu, gubi klucze, i w ogóle jest roztrzepana. 

Potencjalnych morderców jest kilkoro - w książce występują poboczni mężczyźni, którzy mogliby to zrobić: Brian - mąż Evy, trener tenisa, budowniczy basenu w ogrodzie (stąd tytuł "The Deep End - basen ma oryginalny kształt i jedną część głębszą), szef i pacjenci lekarza, u którego zaczyna pracować Joanne, a wreszcie podejrzenia padają nawet na... Eve! Wreszcie dusiciel dzwoni i mówi wprost, że zaraz do niej przyjdzie. Co robi Joanne? Nie włącza alarmu i idzie spać. Morderca ją atakuje, a finalna akcja rozgrywa się w tytułowym "deep endzie" basenu. Bohaterka tak nieporadna życiowo że o boże. Oczywiście mąż wraca do niej, a ona dalej piecze mu ciasta.

wtorek, 6 listopada 2012

Haruki Murakami "Kafka nad morzem"

Patrzę na datę ostatniego posta i myślę "co przez tyle czasu robiłam, że nic nie opublikowałam"? Czytałam. Z przerwami. Nazwisko Murakami obiło mi się o uszy, w sumie od razu umiejscowiłam je w mainstreamie, jak Coldplay, Radiohead, skandynawskie kryminały i "pięćdziesiąt twarzy Greya". Okazało się, że moje założenie było błędne. Dziwności na pęczki, aż zaczęłam je spisywać, aby niczego nie pominąć. Pierwszą połowę książki połknęłam, z wielkimi oczami czytałam, a w głowie huczało mi "cooo?!?!". Praktycznie każda strona niosła zaskakującą treść. Po tej połowie musiałam odsapnąć, czytałam gazety. Druga połowa jest już mniej zaskakująca i dynamiczna, a przez to słabsza. Niemniej musiałam ją doczytać do końca, aby poznać zakończenie.

Rozdziały nieparzyste poświęcone są przygodom Kafki Tamury (to nie jest jego prawdziwe imię, przybiera je, ponieważ uciekł z domu. Nie wiem jednak dlaczego "Kafka". Na pewno ma to coś wspólnego z Franzem Kafką, aczkolwiek jeszcze nie wiem co. W sumie to w głowie chłopca mieszka drugi chłopiec o imieniu Kafka, takie jego odważniejsze alter ego, które wszystko mu tłumaczy i popycha do działania). Kafka ucieka z domu - od ojca i jego przepowiedni. Ma żal do matki, że go opuściła. Wyjechała gdzieś razem z jego siostrą, a on ich nie pamięta i nie ma żadnych ich zdjęć. Przepowiednia brzmi: zabijesz swojego ojca, zgwałcisz matkę i siostrę. Kafka ucieka, po drodze spotyka Sakurę, miłą dziewczynę. Oczywiście idą razem do łóżka, a on zaczyna się głowić nad tym, czy Sakura aby nie jest jego siostrą. Ot, taka samospełniająca się przepowiednia. Ucieka, śpi w hotelach i je zupę z makaronem udon (wszędzie jest mnóstwo opisów tego, co bohaterowie jedzą), aż dociera do biblioteki. Spędza w niej kilka dni czytając, aż pan Oshima, recepcjonista, zaczyna go podpytywać o to kim jest i czemu nie jest w szkole. Razem z panią Saeki, dyrektorką biblioteki postanawiają, że Kafka w zamian za pokój w bibliotece będzie ją sprzątał, odkurzał, zamykał i otwierał. Świetny układ. I do tego nie musi chodzić do szkoły. A potem jego ojciec zostaje zamordowany. Co dalej - za chwilę. Losy Kafki przeplatają się z losami pana Nakaty.

Rozdziały parzyste, nie wszystkie, ale większość, poświęcone są panu Nakacie - staruszkowi żyjącemu z renty i odnajdywania kotów. Nakata potrafi rozmawiać z kotami, nadaje im imiona i ma tylko pół cienia. Nie potrafi czytać, wyparła się go inteligencka rodzina. Jak był mały, to na 3 tygodnie zapadł w śpiączkę. Obudził się, potrafił rozmawiać z kotami i nic poza tym (historia śpiączki też jest ciekawa, ale poboczna. Nauczycielka idzie z dziećmi na grzyby, wszystkie mdleją, a Nakata się nie budzi. Po latach wychodzi, co stało się na prawdę). Aktualnym zleceniem pana Nakaty jest odnalezienie kotki Gomy, w poszukiwaniu której pomagały mu kotka Mimi, która lubi operę, a najbardziej Puccniego, oraz pan Kawamura, niezbyt rozgarnięty kot. Oto jak potoczyły się poszukiwania (pan Nakata mówi o sobie w trzeciej osobie, zawsze, to jego opowieść). Rozmowa na policji:

"Nakata był na pustym placu pod numerem drugim. Na prośbę panikoizumi szukał tam Kota, Gomy. Nagle przyszedł wielki czarny Pies i zaprowadził Natatę do jakiegoś domu. To był duży dom z dużą bramą i czarnym samochodem. Nakata nie zna adresu. Nie znał tej okolicy. Ale myśli, że to było w dzielnicy Nakano. Był tam panjohhniewalker, człowiek w dziwnym czarnym kapeluszu. To był wysoki kapelusz. W lodówce w kuchni były rzędy kocich głów. Chyba ze dwadzieścia. Ten człowiek zbierał Koty, obcinał im głowy piłą i zjadał serca. Z ich dusz robił specjalne flety. Za pomocą tego fletu miał zbierać dusze ludzkie. Panjohhiewalker na oczach Nakaty zabił Panakawamurę. Zabił też kilka innych Kotów. Przecinał im brzuchy nożem. Chciał zabić Gomę i Pannęmimi. Wtedy Nakata zabił nożem Panajohnniegowalkera. (..) Proszę to przekazać Panu Burmistrzowi. Żeby tylko nie zabrał Nakacie rentyinwa lidzkiej."

Dziwny styl mówienia Nakaty, dzielenie słów i łącznie imion sprawia, że czytelnik sam już nie wie, co jest prawdą, a co szaleństwem. Oczywiście nikt nie wierzy panu Nakacie. A kilka dni później zostaje znalezione ciało zamordowanego... ojca Kafki. Co więcej, w noc morderstwa Kafka budzi się w krzakach cały we krwi. Kolejna część przepowiedni? Przez śmierć ojca Kafka musi się ukrywać w czym pomaga mu pan Oshima. No właśnie. Kolejna ciekawa postać. Recepcjonista biblioteki, wiecznie międlący w palcach długi zaostrzony ołówek (Kafka zastanawia się, jakie są losy krótkich ołówków). Kiedyś bibliotekę odwiedzają dwie kobiety. Okazuje się, że to dwie feministki, które dokonują inspekcji biblioteki pod kątem równego traktowania kobiet. Zwracają uwagę na jedną toaletę, wspólną dla kobiet i mężczyzn, źle ułożony katalog i inne błahostki. Pan Oshima nie daje się wyprowadzić z równowagi, z erudycją zbija ich argumenty cytując "Elektrę", "Króla Edypa" i inne klasyki. Na koniec, nazwany szowinistyczną świnią, pokazuje kobietom swój dowód. Okazuje się... że pan Oshima jest kobietą! Już nic z tego nie rozumiem. Pani Saeki, dyrektorka, jest zapomnianą gwiazdą, która nagrała tytułowy singiel "Kafka nad morzem" kiedy była młoda. Nagrała go z dedykacją dla swojego ukochanego, który zginął młodo w czasie studenckiej rewolucji. A ona prowadzi teraz bibliotekę jego rodziny. Ma sentyment do Kafki po pierwsze dlatego, że ma takie same imię jak bohater jej hitu, po drugie, że przypomina jej ukochanego. Oczywiście po jego śmierci zniknęła na 20 lat i nikt nie wie, co się z nią wtedy działo. Kafka wysnuwa wnioski, że pani Saeki jest jego matką. Oczywiście kocha ją, i idą ze sobą do łózka. Ostatnia część przepowiedni się spełniła.

Oczywiście wszystko okraszone popkulturą. Jonnie Walker czy pułkownik Sanders z logo KFC wcale nie są takimi niezwykłymi postaciami, patrząc na Kafkę, pana Nakatę, Oshimo, czy panią Saeki. Zakończenie: umierają wszyscy oprócz 1 osoby... Aż się boję sięgnąć po kolejną książkę Murakamiego.

poniedziałek, 22 października 2012

Andrzej Pilipuk "Aparatus"




Ostatni zbiór opowiadań Pilipiuka, z czego aż 3 z 8 opowiadań poświęcone są dziejom doktora Skórzewskiego, które rozgrywają się na Syberii, na początku XX wieku. Po przeczytaniu "Czerwonej gorączki" i "2586 kroków" z opowiadaniami o Skórzewskim głowiłam się, czy Pilipiuk napisze coś jeszcze z nim w roli głównej. A tu aż 3 opowiadania!

Z opowiadań o Skórzewskim najlepsze jest drugie, "Choroba białego człowieka", o wyprawie w poszukiwaniu bratanka, który zaginął w dalekiej Syberii. Rejs maleńką łódką, tragedia odnalezienia wyprawy bratanka i badanie jej dziejów - aż do ostatecznego spotkania z tubylcami i pomocy im w rozwiązaniu problemu. Wartka akcja, świetne zwroty akcji i wyraziści bohaterowie - to atuty opowiadania. Dwa pozostałe, "Ostatni biskup" i "Dzwon wolności" są niezłe, chociaż nie śledziłam ich z zapartym tchem jak tego wcześniejszego. Chociaż wyprawa w poszukiwaniu legendarnego klasztoru opartego na wskazówkach umierającego pacjenta i wędrówka do lasu w poszukiwaniu dzwonu brzmią nieźle, to jednak nie są już tak dobre.

Najmocniejszym opowiadaniem jest "Staw", który miesza twórczość Lovecrafta razem z okupacją niemiecką w czasie II wojny światowej. Główny bohater, Jurgen, młody niemiecki żołnierz, dostaje zadanie sprawowania pieczy administracyjnej nad Łazienkami Królewskimi w Warszawie. Zamieszkuje w mieszkaniu, które wcześniej zajmował profesor botaniki. Porządkując jego książki i notatki, znajduje korespondencję, którą profesor prowadził z Uniwersytetem Arkham (i po już wiadomo - będzie jak u Lovecrafta!). Jurgena męczą sny, prześladują wiewiórki, zatruwa się oparami roślin w pomarańczarni, gdzie ma wizje i widzi wielkiego węża. Poznajemy innych mieszkańców Łazienek, kolejnych niemców, oraz jedynego polaka, który zajmuje się ogrodami i szklarniami. Jurgen intensywnie myśli nad tematem, który pozwoliłby mu po wojnie dostać się na uniwersytet. Biegając ranem wokół stawu w łazienkach zauważa niezwykłe ryby, chyba karpie, na których chciałby oprzeć swoją pracę. Postanawia zostać ichtiologiem - czyli zoologiem od ryb. Nie będę zdradzać zakończenia - ale Lovecraft miał na nie mocny wpływ. Najlepsza scena: Jurgen przeprowadzający sekcję karpia wyłowionego ze stawu, a w środku karpia coś się porusza - to złowieszcza wiewiórka, która okazuje się żywa, ucieka i znika wśród drzew parku...

Najsłabszym z kolei opowiadaniem jest opowiadanie tytułowe "Aparatus". Bohaterem opowiadania jest Robert Storm, który jest także bohaterem innego opowiadania w tym zbiorze, "Ksiąg drzewnych". Jest antykwariuszem-hobbystą, w którego ręce trafiają niezwykłe przedmioty. Tym razem będzie to pudełko, pozytywka zapewne. Spędza dnie nad tym, aby odkryć, co to tak na prawdę jest. Pomaga mu Maciej, sąsiad zegarmistrz, oraz Marta, przyjaciółka akustyk. Razem naprawiają urządzenie i odkrywają, że... nie służy do niczego. Należało do starego żyda, który stworzył pozytywkę, która odtwarza bicie dzwonów kościołów w południe w Warszawie. Miało być sentymentalnie, a wyszło słabo.

Niemniej - opowiadania Pilipiuka są utrzymane na niezmiennie wysokim poziomie. O ile seria o Jakubie Wędrowyczu jest prześmiewcza i prześmieszna, o tyle opowiadania są utrzymane w mrocznej tematyce, bohaterami są postaci niezwykłe, czas i miejsce opowiadań to najczęściej początek XX wieku, II wojna światowa, Warszawa i okolice, a także Syberia.

środa, 17 października 2012

Terry Pratchett "Niuch"


Najnowsza powieść Pratchetta z serii "Świat Dysku", wydana w 2011 roku, a patrząc na dorobek pisarza, możemy się niedługo spodziewać kolejnej. Jak zwykle Pratchett mnie zachwycił - kryminał w najlepszym wydaniu. Co więcej, zaskakująca jest... dojrzałość książki. Gdzieś tam są motywy humorystyczne, żarciki, ironie i sarkazmy - ale są też sceny poważne, jak Sam Vimes jako dobry mąż i ojciec, czy praworządny policjant stojący na straży prawa. 

Sam Vimes ma urlop - razem ze swoją małżonką i synkiem wyruszają do swojej wiejskiej posiadłości (dzięki posagowi żony Vimes został diukiem i jednocześnie jedną z najważniejszych osób w Ankh-Morpork, z czego chyba nie do końca sobie zdaje sprawę - albo nie chce sobie zdawać sprawy). Urlop urlopem, ale policjanci nie mają urlopów, policjant to styl życia. I tak oto Vimes z wrodzoną intuicją wyczuwa zbrodnię - popełnioną na goblinach. Dopiero podczas czytania tej książki zastanowiłam się nad tym, jak w ogóle wyglądają gobliny? Według google - poniżej Łzy Grzybów, goblinia harfiarka: 

Myślałam, że są brzydsze, w sumie.

Najfajniejsze postaci książki to kamerdyner Willikins i Felicity Beedle, pisarka. Willikins, oprócz bycia kamerdynerem, jest też przyjacielem Vimesa, jego prywatnych ochroniarzem, rzezimieszkiem, a od czasu do czasu niańką małego Sama. Panna Beedle z kolei pisze książki dla dzieci. Tematy przeróżne: od woskowiny usznej, aż do kupek, którymi szczególne zainteresowanie wykazuje mały Sam.

Morał z tego taki - gobliny to też istoty, które mają swoje uczucia i należy ich traktować jak istoty rozumne, a kto nie czytał Pratchetta - niech czym prędzej rusza do księgarni albo biblioteki po jego książki! Między innymi dlatego, że choruje na Alzheimera... życzę mu jeszcze wielu książek o miejskiej straży Ankh-Morpork. A o chorobie nakręcił dokument dla BBC "Decydując się na śmierć", w którym pokazuje historię chorego na stwardnienie rozsiane milionera Petera Smedleya, który decyduje się na samobójstwo poprzez wypicie śmiertelnej mieszanki leków. Ponoć film wywołał poruszenie w Wielkiej Brytanii, tak wielkie, że ostatnio czytałam o tym reportaż w "Dużym Formacie". Miało być o Pratchettcie - i jest - czytać!

czwartek, 11 października 2012

Dan Simmons "Hyperion"






Akurat tę książkę czytałam z dobre dwa czy trzy lata temu. Wyprawa 6 osób na odległą planetę Hyperion, do Grobowców Czasu. Każda z postaci przedstawia swoją historię, z czego każda jedna mogłaby z powodzeniem być wydana jako osobna książka. Detektyw, ksiądz, konsul, wojskowy, poeta i ojciec z dzieckiem. Każde z nich wyznaje, co robi na Hyperionie. Wiemy też, że jedno z nich jest zdrajcą. Ale które? Wszyscy obawiają się i jednocześnie wielbią Chyżwara - tajemniczą istotę z Grobowców Czasu. Co prawda w oryginale ta istota to "The Shrike" i nie wiem skąd się ten polski Chyżwar wziął. Ale nie jest źle, a w każdym razie - w myśl polskiej mentalności - mogło być gorzej.

W każdym razie - po pochłonięciu tych 6 jakże różnorodnych historii docieramy do końca książki, gdzie w sumie nic się nie wyjaśnia, czy pielgrzymi spotkali Chyżwara, czy nie. Założyłam, że zakończenie jest otwarte, a czytelnik sam sobie musi dopowiedzieć, jak historia dalej się potoczyła. Nic bardziej mylnego! Dopiero kiedy zmieniłam telefon i szukałam na niego książek w formacie epub dotarłam do dalszej twórczości Simmonsa, czyli jak się okazało - dalszych trzech części Hyperiona! Czyli "Zagłada Hyperiona", "Endymion" (o którym na razie wiem, że jest jednym z miast na Hyperionie, więc Hyperion chyba tak do końca wcale nie upadnie) i "Triumf Endymiona". Wieczorami na telefonie poczytuję drugą część, czyli dalsze dzieje wyprawy plus wydarzenia na innej planecie, obserwowane z perspektywy androida, Josepha Severna, który jest wcieleniem Johna Keatsa, tak samo jak detektyw Brawne Lamia, jedna z bohaterek "Hyperiona", dzięki której Severn śniąc wie co się dzieje z pielgrzymami... uff... skomplikowane? A dopiero przeczytałam 1/4 książki. Rozmawiałam ostatnio o tej serii z nowopoznanym kolegą, który namiętnie zaczytuje się saj-faj i fantastyką. Mało się nie obsikał jak usłyszał, że czytałam "Hyperiona". Jak stwierdził: "każda z 4 części ma ok. 500 stron. Pierwszą czytasz, jakby miała 300. Drugą - jakby miała 500. Trzecią - brniesz, jak przez 800 stron, aby ugrzęznąć na ostatniej - 1,000 stron." Może i jest w tym ziarnko prawdy. Historia coraz bardziej się gmatwa, w sumie po pierwszej części nie wyobrażałam sobie jak dalej można pociągnąć na raz tyle zróżnicowanych wątków. Widać można, ale trzeba dobrze pamiętać każdy szczegół i każdą historię co mnie, czytelniczce biorącej się za drugą część w trzy lata po przeczytaniu pierwszej nie wychodzi najlepiej. Niemniej dla mnie - Simmons i jego "Hyperion" stoją w jednym rzędzie z "Lodem" Dukaja.

wtorek, 9 października 2012

Jonathan Carroll "Kobieta, która wyszła za chmurę"






Jonathan Carroll wydał zbiór opowiadań, z czego na razie przeczytałam dwa: tytułowe i "Niech się stanie przeszłość!", a już wrzucam go na bloga. Założę się, że dalsze opowiadania są równie cudowne i świetne. To jest mistrzostwo - krótka forma, nie dłuższa niż 25 stron, a tak wciągająca i przewrotna. 

Opowiadanie tytułowe, czyli "Kobieta, która wyszła za chmurę" (według mnie lepsze byłoby "Kobieta, która poślubiła chmurę") prezentuje 2 siostry: Ray i Lię, które rozmawiają o swoich mężach - chmurach. Obydwie skorzystały z biura matrymonialnego, wypełniły ankietę, w której zaznaczyły wymarzone cechy swoich kochanków - i takich kochanków dostały. Mężczyźni idealni by się zdawało, a każda z sióstr opowiada o kryzysie i problemach w swoich związkach. Barmanem jest mąż Ray, Menno. Podoba mi się wprowadzenie jego postaci: "Z radością przysłuchiwał się ich rozmowie. Lubił je. W jednej z nich był zakochany." Po chwili wiemy, że jest mężem Ray. Ale zaraz zaraz, co oznacza, "w jednej jest zakochany?" Może wcale nie w żonie, a w jej siostrze? Niejasności wzbudzają podejrzliwości. Zakończenie jest smutne: Lia odsyła swojego męża z powrotem na jego planetę (bo mężowie pochodzą z innej galaktyki, z lepiej rozwiniętej cywilizacji, swój wygląd i charakter dostosowują się do ankiet swoich przyszłych ziemskich partnerek). Okazuje się, że to na prawdę był mężczyzna doskonały, a niedoskonałości, które Lia w nim dostrzegała to były jej własne wady, które mężczyzna z niej absorbował, żeby ona czuła się lepsza i bardziej doskonała. Smutne. Lii przeszkadzały jej własne wady, z którymi nie mogła żyć.

Drugie opowiadanie "Niech się stanie przeszłość!" jest niemniej fantastyczne i przewrotne. Muszę tutaj zacytować mój ulubiony fragment (dopiero potem przeczytam dalsze opowiadania i dam znać, czy są równie dobre, jak te pierwsze):

"- Ava?
- Słucham?
- W Twojej pralce jest pełno liter.
Wyjąłem wielkie mokre "K" i rozciągnąłem je na dłoni. Stanąłem w drzwiach pokoju i pokazałem je Avie. Litera miała około dwudziestu pięciu centymetrów i była wycięta z mokrej tkaniny. Ponownie zajrzałem do pralki: zamiast ubrań wypełniała ją obwisła, mokra masa wielkich liter. Ava nie wyglądała na zaskoczoną. Zobaczywszy "K" na mojej dłoni, spokojnie skinęła głową.
- Włożyłam je tam.
- Włożyłaś... a gdzie nasze rzeczy?
- W łazience.
- Dlaczego? Po co je tam wkładałaś? Co znaczą te litery?
- Wyjmij jeszcze cztery. Nie patrz na nie - wsadź rękę i wyciągnij cztery następne. Zaraz ci wszystko wyjaśnię. 
Chciałem coś powiedzieć, ale ugryzłem się w język. Pochyliłem się i zanurzyłem rękę w miękką, ociekającą wodą stertę liter, jak gdybym losował numery do bingo. Kiedy już miałem wszystkie pięć, Ava kazała mi ułożyć z nich na podłodze jakieś słowo. Oprócz "K" były to "V", "Q", "R" i "O"."

Motyw mokrych liter w pralce... wut?!? Nie mogę się doczekać wieczoru, kiedy zaparzę sobie herbatę i zagłębię się w kolejnych opowiadaniach.

środa, 3 października 2012

"Ta straszna Środa?" wywiad z Magdaleną Środą






Jestem w domu, w sumie to chyba w domu rodziców, na Mazurach. Swojego domu ciągle szukam. Odwiedziny u babci odwiecznie kojarzą mi się z wojną na poglądy religijne i polityczne. Lewica kontra prawica, kościół, telewizja, programy i gazety, które głoszą "jedyną prawdę". Najeżona, zawsze kłóciłam się, i głośno wyrażałam swoje poglądy. Aż do dzisiaj - rozmawialiśmy o bezrobociu, o pracy za granicą, o tym, że założenie i utrzymanie rodziny w dzisiejszych czasach to wyczyn na miarę zdobycia Mount Everestu. Nawet nie chciało mi się kłócić. "Jednej jedynej prawdziwej telewizji" nie oglądam, bo i nie mam telewizora. O tym, że czytam "Wprost" wolę się nie dzielić. I zdałam sobie sprawę, jak mało wiem o polityce i XX wieku (w szkole historia zawsze była przerabiana od starożytności do ~XIX wieku, I wojny światowej jak dobrze poszło).

Wczoraj leżąc w łóżku, zamiast po książkę, sięgnęłam po "Świat Wiedzy" (chyba każdy miał w domu niebieskie segregatory pełne podziurkowanych kartek, największą frajdę sprawiało układanie ich kolorami). Część: historia. A tam: dowiedziałam się, kim był Axel Springer, że Arafat nie był Izraelczykiem, a Wałęsa jest czasem krytykowany. Jedna karta była poświęcona trzem feministkom: Kate Millett, Germaine Greer i Simone de Baevuoir. Muszę przyznać, że czytałam tylko dwie ostatnie. Ale mimo wszystko - były na kartach historii, opisane jako feministki, czyli kobiety przełomowe, a nie takie babochłopy. I tak sobie pomyślałam: no dobra, nawet lubię nasze swojskie feministki, Graff, Szczuka, Janion, Gretkowska. Każdej coś tam czytałam, książki, eseje, felietony. I Środa. Pamiętam, że była minister do spraw równości kobiet, wzbudzała kontrowersje i zakazywała kobietom nosić telefony komórkowe w kieszeniach spodni, bo to poszerza biodra i kobieta wydaje się gruba. Przaśne rzeczy.

Kim jest ta cała Magdalena Środa? Czy jest tak fajna jak pozostałe polskie feministki, tak samo aktywna i zaangażowana w walkę o równość kobiet w Polsce? Z ciekawości sięgnęłam po wywiad ze Środą wydany w formie książki. Trochę po łepkach śmignęłam przez dzieciństwo Środy, szkołę baletową i rozwód rodziców. Najbardziej zależało mi na tym, aby dowiedzieć się, jakie są jej poglądy. Doszłam do rozdziału poświęconego feminizmowi... i przepadłam. Pani profesor Środa jest odważna, mówi głośno o tym, co ja dopiero zdążę sobie pomyśleć. Jest taka, jaka ja bym chciała być w jej wieku. 

Co więcej, opowiadała o historii Polski, o tej części historii, o której ja nie mam pojęcia. O micie "Solidarności", o polityce. O tym, jacy byli Hausner, Jaruga-Nowacka i Kluzik-Rostkowska. Wspominała o Geremku, Jaruzelskim i Mazowieckim, postaciach, które kojarzę jedynie z nazwiska. Wywiad niby lekki, humorystyczny, ale zmusił mnie do wysiłku intelektualnego. Co więcej, zmusił mnie do wygooglowania powyższych postaci, byłam dumna z tego, że nie jestem ignorantką w takich sprawach. Bardziej poczułam się... głupia. Nie znam najnowszej historii Polski?!? Wałkowałam historię Anglii i Stanów, a rodzima historia leży odłogiem i zarasta, jak trójpolówka. Dzisiaj czas na płodozmian - zamiast fantastyki i kryminałów - dalsza lektura "Świata Wiedzy". Do historii, mości państwo!

P.S. Marzy mi się taka Polska... http://www.krytykapolityczna.pl/Czytajdalej/Miastajakodyskusyjneklubyksiazki/menuid-432.html

wtorek, 2 października 2012

Carlos Ruiz Zafon "Pałac Północy"


"Cień wiatru" pochłonęłam jednym tchem, jeszcze po lekturze siedziałam z wielkimi oczami i jedyne co cisnęło mi się na usta, to: "łał". Świetnie napisane, trzymające w napięciu do końca. Prasa zachłysnęła się Zafonem, wychwalanym pod niebiosa. Kolejne powieści, im dalej, tym lepiej. Aż trafiłam na "Pałac północy". Okazało się, że to druga książka w dorobku artysty, napisana jeszcze przed powieściami, które wyniosły go na fali popularności. Nie dziwię się, że wcześniej nie był znany. "Pałac północy" jest po prostu... mierny i miałki. Co najwyżej dostateczny.

Poznajemy kilkoro wychowanków sierocińca w Kalkucie, na czele z Benem, głównym bohaterem. W sumie to nawet nie jestem pewna, ilu tych wychowanków jest. Każdy został przedstawiony z imienia, razem z krótką charakterystyką: jeden dobrze rysuje, drugi lubi książki, a kolejny jest cichy i chce być lekarzem. W pamięć zapadła mi jedynie odważna Isobel, jedyna dziewczyna w klubie. Wychowankowie tworzą klub, w którym tak na prawdę nie wiadomo co robią, dopóki nie spotykają tajemniczej dziewczyny, siostry Bena. Akcja nabiera tempa: płonąca lokomotywa, demony, opuszczone stacje kolejowe i willa ojca rodzeństwa. Oczywiście willa jest zarośnięta i przez nikogo niezamieszkana, otwierana tajemniczym szyfrowym zamkiem, a stacja kolejowa opuszczona i pozostawiona sama sobie na kilkadziesiąt lat. Morderczy demon ojca tylko szuka okazji, żeby pozbyć się swoich potomków, aby na koniec rozkleić się i odpokutować za swoje winy. 

Dopiero po lekturze przeczytałam, że to książka skierowana do... dzieci! Trupy, płonące duchy dzieci w lokomotywie - idealne dla wybujałej wyobraźni dzieci... Słabe, słabe, i jeszcze raz - słabe.

poniedziałek, 24 września 2012

Ali Shaw "The girl with glass feet"

Książka podarowana w prezencie, którą w sumie sama znalazłam przed okazją wręczenia, jak prezenty na Boże Narodzenie u babci w szafie. Miałam nie wchodzić do pracowni w mieszkaniu mojej siostry -- weszłam, i ja zawsze automatycznie przebiegłam wzrokiem po półkach z książkami. Mój wzrok przesunął się po kilku nowościach, ale to właśnie "The girl with glass feet" przykuł go na dłużej. Już po nią sięgałam, gdy usłyszałam: "o nie, to miała być niespodzianka!" I tak oto weszłam w (przedwczesne) posiadanie książki Ali Shaw.

Co do samego autora - do końca myślałam, że jest kobietą. Delikatna i oniryczna książka napisana męską ręką? A jednak. Pierwsze co zwraca uwagę to przepiękna okładka, jedna z najpiękniejszych jakie w życiu widziałam. Na zdjęciu nie widać, że 3 boki książki, prócz grzbietu, są srebrne. Pojedyncze kartki mają posrebrzane brzegi, co wygląda magicznie. Co więcej, polskie tłumaczenie zachowało tę cudną okładkę:
Bohaterem książki jest Midas, młodych fotograf mieszkający od zawsze na wyspie, na której toczy się akcja. Samotny i rozgoryczony, spotyka się tylko z jednym przyjacielem i jego córką, resztę czasu poświęcając na robienie zdjęć. Nie odwiedza matki, do ojca czuje żal za to, że popełnił samobójstwo. Któregoś ranka, szukając idealnego ujęcia spotyka Idę - młodą dziewczynę, która powolutku stąpa w za dużych butach. Tak tak - ma szklane stopy. Co więcej - powoli w szkło zmieniają się jej kostki, łydki, kolana... Cała akcja książki skupia się na znalezieniu lekarstwa na postępującą chorobę. Poznajemy kolejnych bohaterów: małą Denver, rysującą wieloryby i czarującą z bombek choinkowych; Henry'ego, japończyka mieszkającego na bagnach, który hoduje skrzydlate bydło wielkości ciem; Emilianę i jej męża, właścicieli ogromnej posiadłości na wyspie; Carla, profesora żyjącego przeszłością. Każda z tych postaci w jakiś sposób powiązana jest z inną, zna jej rodzinę/znajomych/była z kimś związana w przeszłości. Najbardziej podobała mi się opowieść o mężczyźnie szukającym jednego z leśnych stworzeń - białego zwierzaka, który zmienia w biel wszystko na co spojrzy: białe ważki, ptaki czy wiewiórki. W sumie wątek pozostał niewyjaśniony - ale i tak ciekawy. I nie dowiedziałam się, co strasznego Emiliana miała do przekazania. Troszkę jakby urwany wątek.

Ta książka to wyzwanie - językowe. Po przeczytaniu 10 stron miałam zapisany już słupek wyrażeń, rzeczowników, przymiotników i czasowników, które musiałam sprawdzić w słowniku (częścinie znalazłam do tej pory). Poznałam nowe rodzaje kwiatów i roślin, a Ali Shaw gdzie tylko może, wciska różnorakie przymiotniki.

Oceniając całość - historia nie potoczyła się w kierunku, w którym się spodziewałam. Tylko nie wiem, czy taka nieprzewidywalność i niesztampowość są plusem, czy minusem. Jednak liczyłam na inne zakończenie, na dopowiedzenie faktów i opisu co dalej działo się z każdym z barwnej feerii bohaterów. Czytałam ją w pociągu, jak większość książek ostatnio, i muszę przyznać, że było kilka momentów, kiedy o mało co nie przegapiłam moich przystanków. Książka ma lepsze i gorsze momenty. Jak w życiu :)

sobota, 22 września 2012

"Blood Angels" podręcznik do Warhammera 40,000


Trochę z innej beczki: Kodeks do Blood Angles, jednej z armii Warhammera 40,000. Warhammer 40,000 to system niezwykle rozbudowany, który obejmuje całe wszechświaty z planetami zasiedlonymi przez przeróżne stwory, które tworzą swoje armie. Każda ma oczywiście swój własny, rozbudowany kodeks z zasadami gry, za kupę kasy można kupić modele, które własnoręcznie można złożyć i pomalować. W zależności od rodzaju rozgrywki używa się różnych modeli, a kasa leci. 

Połowa armii to armie marines, takich kosmicznych ludzkich-żołnierzy: Blood Angels, Imperial Guards, Space Marines, Chaos Marines, Ultramarines, Grey Knights, Grey Wolves... które różnią się między sobą w mniejszym lub większym stopniu. Oprócz nich można walczyć armią Eldarów, takich zmechanizowanych elfów; Tyranidami, czyli robalami zorganizowanych w roje; Orkami; Nekronami, czyli armią robotów; Tau - nie wiem o nich nic, prócz tego, że są technologicznie zaawansowani. I Siostrami Wojny - ponoć słaba armia, ale u mnie ma plusa za to, że składa się z kobiet.

Właśnie rozegrałam moją pierwszą bitwę, grając Blood Angelsami:

za przeciwnika mając armię Tyranidów:
wygrałam :)

Wracając do kodeksów: każdy dzieli się na historię danej armii: z jakiej planety pochodzi, historia na przestrzeni dziejów, specjalne właściwości, to, w jaki sposób się rozmnaża i rozwija. Historia jest wspólna dla wszystkich armii: wszyscy marines walczyli u boku Imperatora, który stworzył 20 Patriarchów, założycieli późniejszych armii marines. Horus, jeden z Patriarchów zdradził Imperatora. Herezja Horusa doprowadziła do rozpadu Imperium, co spowodowało, że marines zaczęli walczyć między sobą. Patriarchą Blood Angels jest Sanguinor, wyżynacz jakich mało. Blood Angels powstają z najlepszych i najsilniejszych ludzi, którym podawane są mutageny, aby byli jeszcze lepsi i jeszcze silniejsi. W kodeksie opisane jest ich tworzenie, kilka bitew z różnymi armiami - cudo. W grze można stworzyć swoje własne oddziały odszczepieńców, a tworzenie własnej nieszablonowej armii jest wręcz wskazane. Do tej pory zajmowałam się jedynie malowaniem figurek i wymyślaniem ich historii, teraz jednak zastanawiam się nad skompletowaniem własnej armii. Siostry Wojny - ponoć rzadko spotykane, ale mało grywalne. Na razie zaszczytne miejsce numer jeden na mojej liście zajmują Space Wolves, ale to wszystko przez wilki, które są jedną z opcji armii:



 I tak je pomalować...

Wyzwaniem jest przebrnięcie przez wszystkie kodeksy, na szczęście same 'historie' armii zajmują kilkanaście pierwszych stron kodeksów. W tej chwili jestem przytłoczona ogromem zasad, ale na turniejach, zwłaszcza tych ogólnopolskich pokroju Pyrkonu spotykają się gracze, którzy doskonale znają historie i zasady. Gdyby nie znając świata i specyfiki gry wejść do sali zapełnionej stołami i graczami i przysłuchać się ich rozmowom, to brzmi to jak nowy język: ja cię instantuję, ale jestem firles i mam filnołpejna. a ja mam kawera i nołnołfir! moje AP to 4, więc mam pancerz na 3+! I tak dalej. Mechaniki nie polecam, ale opisy świata, historie bitew i wojen - a i owszem!

czwartek, 20 września 2012

Terry Pratchett "Zbrojni"

Zawsze obiecałam sobie, że sięgnę po serię Świat Dysku Terrego Pratchetta. Słyszałam opinie, że Pratchetta albo się uwielbia, albo nienawidzi, a ja lubię jak coś wywołuje takie skrajne emocje. Podziwiałam kolekcję koleżanki, która w mieszkaniu ma specjalną półkę-ołtarzyk, przeznaczoną na tę serię. Przed wakacjami przeprowadziłam się do innego miasta - okazało się, że 50 metrów od mojego bloku znajduje się osiedlowa biblioteka. Dostałam zaszczytny numerek karty 163, który sugeruje, że biblioteka czytelników za wielu nie ma. Jestem stałym gościem, bywam tam co najmniej raz w tygodniu szperając i wyszukując książki, które zawsze chciałam przeczytać, a nie było na to albo czasu, albo nie były dostępne w bibliotece uniwersyteckiej. Aż tu nagle - kilkanaście półek pełnych literatury tylko dla mnie, i ewentualnie tych pozostałych 162 czytelników. 

Krążąc między regałami, musiałam trafić wreszcie na tę półkę. Wiem, że Pratchett wydał pewnie z... kilkadziesiąt książek, a biblioteka zaopatrzona jest w te kilkanaście tytułów, z czego "Zbrojni" są moją 9 książką w kolejności którą czytam. W zasadzie to przygoda z Pratchettem zaczęła się od tego, jak w jakiś deszczowy ranek zatrzymałam się w Empiku i postanowiłam przeczekać ulewę. W top 10 książek 9 miejsce zajmował "Niuch". Usiadłam na wygodnej kanapie z jednym egzemplarzem w ręku... i przeczytałam połowę. Musiałam wyjść, bo byłam umówiona. Wróciłam następnego dnia - i doczytałam ją do końca. I przepadłam w świecie dysku, zauroczona miastem Ankh-Morpork i jej mieszkańcami.

Co więcej, grałam w planszówkę "Świat Dysku", która mnie nie zachwyciła. Teraz wiem dlaczego - wtedy nie rozumiałam tego świata i jego barwnych postaci. Nie wiedziałam czym jest dzielnica Mroki, ani kim jest kapitan Vimes. A o nim i jego straży są "Zbrojni". Towarzyszą mu Marchewa, Angua, krasnolud Cuddy i troll Detrytus. I, jak dostąd moja ulubiona postać serii, gadatliwy i nad wyraz zrzędliwy pies Gaspode.

Wszystkie książki czytałam jak na razie po polsku. Często zwracam uwagę na tłumaczenie - zastanawiałam się, jak Marchewa ma na imię w oryginalnej wersji. Jednak "Carrot", skądinąd nie brałam pod uwagę żadnej innej opcji. Najtrafniej przetłumaczony jest tytuł "Equal rites" - "Równoumagicznienie". Trochę kiepsko wypada tłumaczenie "Bill Brama" jako Bill Gates w "Kosiarzu", czy "pukane ziarna" jako popcorn w "Ruchomych obrazkach". 

Co do samej serii - ciężko wybrać mi moją ulubioną książkę spośród tych dziewięciu przeczytanych. Postacie przeplatają się i pojawiają się w różnych częściach, jak Gardło Sobie Podrzynam Dibbler, Sham Harga, Mustrum Ridcully, czy uwielbiany przeze mnie pies Gaspode. Pratchett do tej pory nie napisał słabej książki. Wszystkie podzielone są na krótkie akapity, bohaterowie i ich historie przeplatają się i do końca trzymają w napięciu. Całość okraszona charakterystycznym humorem Pratchetta, co daje mieszankę wybuchową. Lekkie i przyjemne, momentami poważne. W sam raz na wakacje.