wtorek, 2 października 2012

Carlos Ruiz Zafon "Pałac Północy"


"Cień wiatru" pochłonęłam jednym tchem, jeszcze po lekturze siedziałam z wielkimi oczami i jedyne co cisnęło mi się na usta, to: "łał". Świetnie napisane, trzymające w napięciu do końca. Prasa zachłysnęła się Zafonem, wychwalanym pod niebiosa. Kolejne powieści, im dalej, tym lepiej. Aż trafiłam na "Pałac północy". Okazało się, że to druga książka w dorobku artysty, napisana jeszcze przed powieściami, które wyniosły go na fali popularności. Nie dziwię się, że wcześniej nie był znany. "Pałac północy" jest po prostu... mierny i miałki. Co najwyżej dostateczny.

Poznajemy kilkoro wychowanków sierocińca w Kalkucie, na czele z Benem, głównym bohaterem. W sumie to nawet nie jestem pewna, ilu tych wychowanków jest. Każdy został przedstawiony z imienia, razem z krótką charakterystyką: jeden dobrze rysuje, drugi lubi książki, a kolejny jest cichy i chce być lekarzem. W pamięć zapadła mi jedynie odważna Isobel, jedyna dziewczyna w klubie. Wychowankowie tworzą klub, w którym tak na prawdę nie wiadomo co robią, dopóki nie spotykają tajemniczej dziewczyny, siostry Bena. Akcja nabiera tempa: płonąca lokomotywa, demony, opuszczone stacje kolejowe i willa ojca rodzeństwa. Oczywiście willa jest zarośnięta i przez nikogo niezamieszkana, otwierana tajemniczym szyfrowym zamkiem, a stacja kolejowa opuszczona i pozostawiona sama sobie na kilkadziesiąt lat. Morderczy demon ojca tylko szuka okazji, żeby pozbyć się swoich potomków, aby na koniec rozkleić się i odpokutować za swoje winy. 

Dopiero po lekturze przeczytałam, że to książka skierowana do... dzieci! Trupy, płonące duchy dzieci w lokomotywie - idealne dla wybujałej wyobraźni dzieci... Słabe, słabe, i jeszcze raz - słabe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz