wtorek, 26 marca 2013

Pyrkon

Jak co roku na wiosnę w Poznaniu tak i w tym roku odbył się Pyrkon - czyli festiwal fantastyki. Już drugi raz miałam okazję odwiedzić Targi Poznańskie i na 2 dni zapomnieć o otaczającej mnie rzeczywistości i zatopić się w fantastycznych światach. Niestety w piątek nie udało mi się dotrzeć na Targi, swoją przygodę rozpoczęłam w sobotę - a rozpoczęłam ją staniem w kolejce do akredytacji. Po godzinie, kiedy udało mi się nabyć bilet wraz z planem i programem festiwalu, odczekałam swoje w kolejce do szatni, mogłam zacząć zwiedzanie. Budynki Targów maja potencjał - było miejsce i na planszówki, i na bitewniaki, na gry komputerowe, LARPy, eRPGi, prelekcje literacki, wielką scenę, jak i miejsce do wypicia piwa. 
W tym roku najbardziej interesowały mnie 2 miejsca: sale literackie i games room, czyli miejsce z grami wszelkiej maści. 

Dział literacki: co roku można spotkać tutaj większość czołowych pisarzy polskiej fantastyki, w tym roku także Grahama Mastertona, który po swojej prelekcji przez 2,5h rozdawał autografy. Ja sama przybyłam do Poznania z moim egzemplarzem "Lodu" i z myślą, że na pierwszej stronie podpisze mi się jego autor - Jacek Dukaj. Autografy można było dostać po godzinnej prelekcji, na której każde miejsce na auli było zajęte. Udało mi się zająć jedno z ostatnich wolnych, i już przy mikrofonie był Dukaj (którego miałam okazję spotkać w kolejce w szatni). Bardzo intrygowało mnie to, kim jest osoba, po której książki tak chętnie sięgam. Ze strony wiedziałam, że Dukaj ma aparycję biznesmena, zastanawiałam się, czy ma też tak "gadane". Muszę przyznać, że mój stereotyp został obalony. Dukaj okazał się introwertykiem, który najlepiej czuje się w małym gronie osób. Na pytania odpowiadał rzeczowo, ale gdzieś tak trochę ostro. Po spotkaniu ustawiłam się w ślimaczku po autografy. Powolutku przesuwałam się coraz bliżej, a moja panika rosła. Część fanów zadawała inteligentne pytania, na które Dukaj chętnie udzielał zdawkowych odpowiedzi. Szłam z moim "Lodem", który jest opatrzony datą, kiedy go dostałam: 23 maja 2009r. I od tamtej pory przeczytałam go tylko raz. W panice pomyślałam, że żadna ze mnie fanka, skoro ostatnio moja ulubioną książkę czytałam prawie 4 lata temu. Im byłam bliżej, tym bardziej panikowałam, a w mojej głowie toczył się potencjalny dialog spotkania przy biurku z Dukajem:

J.D.: 23 maja 2009? A skąd taka data?
Ja: Dostałam ją na urodziny od przyjaciółki.
J.D.: Na urodziny? To może to przypadkowy prezent...?
Ja: Nie nie, zażyczyłam sobie tę książkę, na prawdę ją uwielbiam!
J.D.: Tak? To co Pani sądzi o zakończeniu?
Ja: Yyyyyyyyyyyyy....

Te "Yyyyyyyyyyyyyy" do samego końca dźwięczało mi w uszach, dokoła panika, bo za 5 minut Dukaj bierze udział w panelu, a tu za mną jeszcze ogonek ludzi. Ale podeszłam, wydukałam: "dla Asi", i pomogłam w poszukiwaniu organizatorów, którzy odprawią resztę fanów na popanelowe spotkanie :) 

Aby ochłonąć, wzięłam też udział w panelu o przewrotnym tytule: Czy długość ma znaczenie? Czyli różnice w pisaniu opowiadań/powieści a shortów. Dla mnie królem shortów jest Raymond Carver, ale w sumie nie jestem pewna, czy to już aby nie są opowiadania. W panelu brał udział Dukaj, dwóch młodych nieznanych mi pisarzy, i redaktor "Nowej Fantastyki", twórca komiksu "Funky Koval" - Maciej Parowski. Parowski - jakaż to pozytywna persona! Mówił inteligentnie, przewrotnie, z dużą dozą humoru. Muszę przyznać, że do spółki z Dukajem zdominowali cały panel, a młodzi pisarze jedynie kiwali głowami i przytakiwali swoim starszym kolegom.

Niestety prelekcje działu literackiego są zróżnicowane poziomami. Są kiepsko zatytułowane prelekcje, które okazują się fantastyczne, są i takie, na które czeka się pod drzwiami, a okazują się rozczarowujące. W dziale angielskim czekałam na "legendy okresu wiktoriańskiego" tylko po to, aby zostać odprawiona z kwitkiem - prelekcja została odwołana. Zamiast tego wzięłam 10 minutowy udział w prelekcji młodej dziewczyny o tym, czy świat wykreowany przez Dukaja w "Lodzie" jest światem prawdziwym. Po 10minutowym wykładzie akademickim o teoriach Romana Ingardena miałam dość. Wepchnęłam się do bloku filmowego na "Szybki przegląd seriali fantastycznych". Nie znalazłam nic nowego, seriali było może ~25, a prelegenci bynajmniej nie nastawiali pozytywnie do obejrzenia. Dobrze, że przegapiłam prezentację pierwszych 5 seriali. Ponoć poleciał spoiler "Herosów". Na pewno nie udało się zachęcić potencjalnych fanów do brnięcia przez 8 sezonów tylko po to, aby zobaczyć zakończenie, które już znają.

Byłam i w Games Roomie. Magic the Gathering, planszówki, konkursy, Star Craft, nawet LOL - dużo się działo. Ja zatrzymałam się przy stoisku Artifex Mundi, która zajmuje się tworzeniem gier hidden object, popatrzyłam też na wielki ekran z urywkami najlepszych bitew Starcrafta, które toczyły się kilka metrów dalej. Najczęściej przewijającą się planszówką był "Mały Książę", a mnie najbardziej ujął Dixit - gra w skojarzenia, gdzie pionkami są kolorowe drewniane króliczki. Obok toczyła się licytacja nowych planszówek, reklamowana jako zaczynająca się "od zeta". Zaczynała się od 90zł, ale chętnych nie brakowało. Nie wzięłam numerka do licytacji, przez co Pociągi Europa kupił ktoś za bezcen. I to nie byłam ja.

Wszędzie oczywiście stoiska w stylu "kup mnie, daj się naciągnąć". Ja dałam się naciągnąć na plakat z moim ulubionym popkulturowym motywem, czyli plakatem XIX-wiecznego paryskiego kabaretu "Le Chat Noir":
Największym minusem była POGODA. Zostawiłam kurtkę w szatni i do bloku literackiego musiałam przebijać się przez placyk na zewnątrz będąc w lekkiej tunice, bez szalika. A potem prelekcja na Auli, gdzie nie działała klimatyzacja. Nie przypłaciłam tego chorobą, więc był to taki minus tyci-tyci.

Plan na kolejny Pyrkon - dowiedzieć się jacy pisarze będą gościć i zdobyć więcej autografów!

poniedziałek, 25 marca 2013

Patricia Cornwell "Z nadmiernym okrucieństwem"

Kolejna książka Cornwell o przygodach patolog Kay Scarpetty. Tym razem mamy egzekucję więźnia na krześle elektrycznym, + tajemnicza śmierć nastolatka i kobiety parającej się astrologią, które łączą się z morderstwem popełnionym przed laty. Tak jak wcześniej, Kay ma problemy nie tylko w pracy, ale także uwikłana zostaje w polityczną grę, którą zdaje się przegrywać. Muszę przyznać, że będzie to chyba ostatnia książka Cornwell po którą sięgnęłam. Zatrważająco niski poziom nie tylko pisarstwa, ale też samej intrygi. Nie mogłam doczekać się końca, ale i tak dalej brnęłam i razem z Kay i Lucy, jej siostrzenicą, szukałam mordercy. Lucy zostaje hakerką, Kay politycznym wyrzutkiem, który odmawia zdementowania oczerniających ją plotek. Dzisiaj czas na bardziej ambitną lekturę.

środa, 20 marca 2013

Anne Rice "The wolf gift"

Anna Rice - dla mnie bogini. Jej seria o wampirach zdominowała moje młodzieńcze czytelnicze zapały, a "Wampir Lestat" był 1 książką, jaką przeczytałam całą po angielsku (nie licząc prostych książeczek wydawnictwa Penguin Readers). I tak w jedne wakacje pochłonęłam pół serii o wampirach, do tego w oryginale. Do tej pory spoglądam na słownik PWN Oxford z czułością. W tamte wakacje zaprzyjaźniliśmy się. Gdy w supermarkecie zobaczyłam "Dar Wilka" na półce zdziwiłam się, nie wiedziałam, że Anne Rice dalej pisze, i to do tego o wilkołakach. 

Historia jest prosta: Reuben, młody reporter, jedzie do przepięknej starej posiadłości napisać artykuł zachęcający do kupna. On i ona, romas, jej śmierć, jego ugryzienie. Ona zapisuje mu posiadłość w spadku, a on w czasie pełni zmienia się. Historia współczesnego wilkołaka, tak daleka od XVIIwiecznych wampirów. Reuben - wilkołak ucieka przed mediami, lekarzami, rodziną. Historia słaba, brakuje jej "klimatu" serii o wampirach. Po prostu nieciekawa. I o tyle o ile "wolę" wilkołaki od krwiopijców, chociażby w "Świecie Mroku", o tyle u Anny Rice wygrywają pijawki.

Patricia Cornwell "Ofiary przypadku"

Patrica Cornwell to taka "lotniskowa pisarka" - jej książki kojarzą mi się z terminalowymi księgarniami w stylu "3 książki za 5 funtów". Takie książki są też często do kupienia w sklepach z używaną odzieżą. I właśnie dzięki książce z takiego sklepu poznałam dr Kay Scarpettę, bohaterkę serii prawie 20 książek Cornwell. Scarpetta (wiem wiem, nietrafione nazwisko:)) jest patologiem w Richmond, Wirginii. "Ofiary przypadku" to 3 książka Cornwell. 2 wcześniejsze miałam okazję czytać, aktualnie jestem w trakcie czytania 4 książki, "Z nadmiernym okrucieństwem". 

Trzeba przyznać, że książki Cornwell wciągają. Mają w sobie dużo z CSI, ale podchodzą do spraw bardziej od strony medycznej niż policyjnej. To Marino, współpracownik Kay jest odpowiedzialny za akcje w policyjnym "stylu". Tym razem ich zadaniem jest rozwiązanie sprawy morderstw młodych par. Morderstwa mają miejsce wokół jednej z siedzib CIA, przy każdej parze znaleziona zostaje karta - jaka - to widać na załączonej okładce. Śledztwo toczy się leniwie do czasu, aż zamordowana zostaje córka Pat Harvey, wysoko postawionej pani gubernator. Scarpetta wplątana zostaje w polityczną intrygę, musi radzić sobie z problemem swojego wizerunku w mediach, z polityką, sprawami sercowymi i koleżeńskimi. Niestety, tak jak u Samuela Becketta wiedziałam "kto zabił", albo chociaż mogłam spekulować na ten temat, tak tutaj nie jest to możliwe. Zabójcę poznajemy dopiero na ostatnich stronach książki, nigdzie wcześniej się nie pojawił. Trochę szkoda, zabójca mógłby pojawić się już wcześniej. 

Co zaskakuje, to upływ czasu. Wiadomo, CSI rozwiązuje sprawę w 2 dni, razem z analizą krwi, odcisków, DNA i balistyką. Ale u Cornwell śledztwo toczy się i toczy... Dr Scarpetta ma przełom w śledztwie, chce skontaktować się z Marino, który jest niedostępny. Kontaktuje się z nim po kilku tygodniach i dzieli się swoim odkryciem. Ta da! Ważna sprawy załatwiane przez miesiąc. Fabuła ciekawa, ale muszę przyznać, że to najsłabsza część jaką do tej pory czytałam.

sobota, 9 marca 2013

Frank Herbert "Diuna"

Wiedziałam, że jest Herbert od "Diuny", ale zawsze pierwszy Herbert jaki przychodzi mi do głowy, to jednak Zbigniew i jego "Pan Cogito". Skusiłam się jednak na pierwszą książkę z kultowej już serii. Obawiałam się, że książka mnie przerośnie, tym bardziej, że na razie polecali mi ją tylko starzy wyjadacze i koneserzy "wysokiej" literatury. Na szczęście okazało się, że mój mały móżdżek ogarnął "Diunę" i cały świat wykreowany przez Herberta (Franka, nie Zbigniewa). 

Poznajemy ród Atrydów: księcia Leto, jego konkubinę Jessikę, oraz syna Paula, którym we władanie zostaje oddana planeta Arrakis, znana jako tytułowa Diuna. Jest to dość nieprzyjemne miejsce do życia, pustynne i ubogie w wodę. Jej największym atutem jest zasobność w "przyprawę", towar eksportowy. Kojarzy mi się to wszystko trochę z Emiratami Arabskimi i tym podobnymi pustynnymi krajami zasobnymi w ropę. Atrydzi wiedzą, że na Arrakis mieszka tajemnicze plemię Fremenów, o którym nie wiedzą za dużo. Oczywiście spisek i intryga innych rodów powoduje, że książę ginie, a Paul i Jessica trafiają do Fremenów, odkrywają ich świat i mentalność. Oczywiście  i Paul, i Jessica, obdarzone są mocą Bene Gesserit, jakiegoś tajemniczego zakonu ze swoimi przepowiedniami, co czyni ich niezwykle silnymi. Wystawiani są na mnóstwo prób, oczywiście z każdej udaje im się wychodzić cało. Pustynię zasiedlają czerwie, robaki produkujące przyprawę, które zwabiają rytmiczne odgłosy. Fremeni traktują je jak darmowe środki transportu, inne ludy na Arrakis jako zagrożenie i niebezpieczeństwo podczas zbierania przyprawy. 

Jedna z niewielu rzeczy jakie pamiętam z zajęć literatury angielskiej i amerykańskiej to pojęcie "bildungsroman", które w tym wypadku pasuje jak ulał. Powieści bildungsroman to powieści o dojrzewaniu głównego bohatera, którego najczęściej poznajemy jako nastolatka i towarzyszymy mu aż do wkroczenia w dorosłość. Nie inaczej jest w "Diunie". Paula poznajemy jako młodego księcia zainteresowanego planetą Arrakis, a kończymy znając go jako twardego przywódcę Fremenów, przyszłego Imperatora (zapewne). To dopiero pierwsza z cyklu książek. Czuję, że sięgnę po kolejną. Paul zaczął od podboju Diuny, teraz czas na coś większego.

Kindle

Tak tak - po 4 tygodniach oczekiwania zjawił się Pan Listonosz i wręczył mi kopertę z kindlem. Fachowo zapakowany, aż żal mi było go otwierać. Po tygodniu mam już kilka refleksji na temat tego modnego ostatnio urządzenia.

1. Jak szybko potrafią zmieniać się marzenia.
Zawsze marzyłam o bibliotece pełnej książek. Najchętniej takiej:
Widzę wtedy siebie rozpartą w fotelu, przykrytą kocem, z filiżanką herbaty w dłoni, i z obowiązkową książką w ręku. Starałam się nie myśleć o kurzu, na który jestem uczulona, a którego na pewno w takiej bibliotece jest całe mnóstwo.  Ale odkąd mam Kindla -- nie czuję potrzeby posiadania dużej ilości książek! Czytam, usuwam, wrzucam nowe. Mam już ok. 30 książek na czytniku, a jest jeszcze miejsce na kilkaset kolejnych. I cały czas przypominają mi się nowe tytuły, które chcę przeczytać.

2. Nie wiem co czytają ludzie i jaki mają stosunek do czytanej książki
Jadąc autobusem/tramwajem/pociągiem zawsze spotykam ludzi, którzy coś czytają. Czasem rozwiązują krzyżówki, czytają "Galę", "Vivę", czy inne "Party". Czasem mają nowiutkie książki za 50zł, czasem stare, wymiętolone wydania, czasem w foliowej okładce, z biblioteki. Zawsze mogłam podejrzeć tytuł lub autora, sprawdzić w internecie, gdyby coś mnie zaciekawiło. Zawsze wiedziałam, czy to "ukochana książka", "świeżo kupione czytadło", czy "biblioteczna zdobycz". Teraz nie ma już tak lekko. Zaglądam ludziom przez ramię do czytników i nie mam pojęcia, co czytają. Klasyka, romans, kryminał? Nie potrafię powiedzieć. Ukochana książka, lekki przerywnik w drodze do pracy? Nie wiem.

3. Początek/koniec książki, lewa/prawa strona, charakterystyczny druk i papier, zapach.
Postanowiłam wrzucić wszystko do jednej kategorii. Lubię wiedzieć, ile książki jeszcze przede mną. Na początku wolę czytać prawe strony, pod koniec lewe, te, gdzie jest więcej papieru pod spodem. Czasem książki są grube, z grubego papieru, a mają tylko 100 stron. A czasem mają 1000 stron i cieniutkie kartki. No i zapach. Takie bardzo fizyczne cechy książki, dla każdej inne. Wydaje mi się, że może Kindlowi brakuje takiej intymności, czytania egzemplarzy starych, po kimś, ale z drugiej strony liczy się przede wszystkim treść. Prawda...?

4. Zgrywanie artykułów ze stron internetowych
Właściwość, którą odkryłam dzisiaj. Artykuły, których czytam sporo na ulubionych serwisach, od dzisiaj też mogę mieć na Kindlu. Zainstalowałam specjalną aplikację do ich zgrywania -- i już mogę czytać sobie najświeższą prasę na jednym urządzonku. 

Debata pt. "Czy czytniki wyprą papierowe książki" trwa.Muszę przyznać, że tak jak zakochałam się w Kindlu, tak nie zamierzam zrezygnować z papierowej lektury. Może nie będę gromadzić ich tyle co do tej pory, ale na pewni nie będę wierna jedynie ich elektronicznym wersjom.