wtorek, 30 kwietnia 2013

Imogen Robertson "Narzędzia piekła"

Co tu dużo gadać - skusiła mnie okładka, i opis rozwiązywania XVIII-wiecznych sekretów do spółki z temperamentną panią domu i aspołecznym chirurgiem-patologiem. Do tego opis na końcu książki, porównujący ją do Daphne du Marieur. Już wiem, skąd wzięło się powiedzenie: "Don't judge a book by its cover". Co z tego, że dzwon głośny, jak w środku pusty. Tak i książka - przepiękna okładka, a w środku "płocho", jak mawia moja babcia. Książka wygrała w konkursie na powieść, przeprowadzonym przez "Daily Telegraph". Jest idealną zwyciężczynią, powinna służyć za wzór książki dla wiejskich klubów literackich. I pewnie tamże powstała. Napisana jest według idealnego wzoru, gotowego przepisu na dobrą książkę. Przez to jest słaba i przewidywalna. 

Nie zagłębiając się w fabułę, mamy kilka zbędnych i bezcelowych scen, m.in. scena sprawdzenia, czy w winie jest arszenik. Po co testy, skoro można polać winem udziec jagnięcy i podać go ulubionemu pieskowi, a potem patrzeć jak zdycha w męczarniach? Książka przypominała mi trochę "Harrego Pottera" - niby wszystko jest czarne i białe, ale wiadomo, że ten "zły", którego polubimy, na koniec okaże się dobrym. Jak Snape. Jest też troszkę błędów... Pani domu, mężatka!, chodząca samopas z obcym mężczyzną, który czasem wchodzi też do jej sypialni... Nie te czasy. Do tego pokazywanie zdjęcia zmarłej narzeczonej, "zielonookiej" -- skąd kolor na zdjęciach w XVIII wieku?!?

Zaskoczył mnie też sam tytuł " Narzędzia piekła" - na początku myślałam, że będą chociaż jakieś małe zalążki fantastyki, coś na granicy światów. Myślałam, "ale bezsens", "Instruments of darkness" jako narzędzia piekła, a nie ciemności. Na szczęście na koniec mamy cytat Szekspira, z którego tłumaczenia został zaczerpnięty cytat.

Perełką i ciekawym zabiegiem jest wplecenie w fabułę postać historyczną, Johna Huntera, jednego z pierwszych chirurgów.Jego wątek ratuje całą sprawę. Książka obowiązkowo z happy endem, kto nie przewidział - ten sierota.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Jeanette Winterson "The battle of the sun"

Jestem zagorzałą fanką twórczości Jeanette Winterson - z resztą "Zapisane na ciele", jedna z jej książek, stała się inspiracją dla mojej pracy licencjackiej z literaturoznawstwa, gdzie analizowałam różnice miedzy polska wersja a oryginałem, opierając się na różnicach w rodzaju męskim i żeńskim. "Zapisane na ciele" to piękna metafora miłości ponad podziałami płciowymi, w języku polskim sprowadzona do homoseksualnego manifestu.

Wracając do samej Winterson - sama często mówi o swojej przeszłości, o autorytarnej matce zastępczej, która chciała z niej uczynić misjonarkę. Oczywiście w młodym wieku Winterson ucieka z domu, a swoje wspomnienia opisuje w debiutanckiej powieści "Nie tylko pomarańcze", którą zekranizowało BBC, a sama Winterson za tę powieść została uhonorowana nagrodą Whitbreada. 

"The battle of the sun" nie zostało jeszcze przetłumaczone na język polski - może to i dobrze... I nie, książka nie jest kiepska - ale książka jest luźną kontynuacją "Tanglewreck" - "Domu na krańcu czasu", która została fatalnie przetłumaczona. Błędy stylistyczne, słownictwo, literówki... Lekturę porzuciłam po kilkunastu stronach - może niesłusznie. "The battle of the sun"okazuje się łączyć z "Tanglewreck" jedna z bohaterka - Silver, która przenosi się z teraźniejszych czasów w rok 1602, gdzie królową jest Elżbieta I. Silver zostaje przywołana przez Jacka Snapa, chłopca, któremu przyjdzie się zmierzyć z magiem zmieniającym Londyn w złoto. Są smoki, magiczni rycerze, tajemnicze stwory, Jack na swojej drodze spotyka zarówno wrogów, jak i sojuszników. Historia toczy się szybko, krótkie rozdziały nie pozwalają na nudę. Podobnie jak "Tanglewreck", "The battle of the sun" skierowana jest do młodszego odbiorcy - jednak ja przy niej bawiłam się przednio.

Tak na prawdę lektura książki Winterson była tylko pretekstem do napisania o samej autorce. Tutaj dokument o życiu pisarki.

Winterson żyje teraz w małym domku w lesie na północy Anglii, sadzi warzywa i opiekuje się zwierzętami. To życie, o którym kiedyś marzę :) Do tego prowadzi mały sklepik ze zdrową żywnością w Londynie. Tutaj link do wywiadu dla "The Guardian", którego jest czynną felietonistką. Gorąco polecam jej książki i felietony!

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Ann Patchett "Bel Canto"

Ann Patchett znałam tylko z teorii, wiedziałam, że jest laureatką nagrody Orange Prize for Fiction i PEN/Faulkner Award za tę książkę. Wiedziałam też, że ostatnio wydała "State of wonder", do którego się przymierzam - i na 100% przeczytam. Pomimo tego, że jest początek kwietnia - "Bel Canto" aspiruje do tego, aby zostać książką roku 2013. Obyczajówka o operze i południowoamerykańskich terrorystach książką roku?!? Co w niej takiego jest? No właśnie...

Wszystko zaczyna się w kraju, którego nazwa nigdy nie pada (jak mnie to denerwowało!), ale wydarzenia wzorowane są na tych z Limy, więc założyłam, że to Peru. Do tego jedna z bohaterek modli się do Św. Róży z Limy. Wyobraźmy sobie przyjęcie w willi wiceprezydenta Limy, na które zaprasza największych inwestorów z całego świata - powodem do tego są urodziny Japończyka, pana Hosokawy, który obchodzi swoje urodziny, do tego jest prezesem dużej japońskiej firmy i zamierza inwestować w peruwiański rynek. Każde życzenie Hosokawy jest spełniane, łącznie z wynajęciem śpiewaczki operowej, Roxane Coss, aby zaśpiewała tego dnia 6 arii specjalnie dla solenizanta. Środek imprezy, panna Coss kończy śpiewać, Japończycy, Rosjanie, Francuzi, Włosi, Hiszpanie w wyśmienitych humorach. I nagle... do willi przez szyby wentylacyjne wpada grupka uzbrojonych terrorystów. Poszukują prezydenta, którego planowali porwać -- prezydent w ostatniej chwili odwołał swoje przybycie - każdy wie, że został w domu, aby obejrzeć ulubiony serial... Porywacze - zdekoncentrowani - zamiast porwać prezydenta i uciec w dżunglę, biorą za zakładników wszystkich na przyjęciu - łącznie ponad 100 osób. Po chwili willa zostaje otoczona, terroryści organizują się, naradzają, po jakimś czasie wypuszczają kobiety i chorych, zostawiając sobie 50 mężczyzn i śpiewaczkę na zakładników. Wśród nich są Włosi, Peruwiańczycy, Rosjanie, Japończycy, Francuzi... Na szczęście jednym z zakładników jest Gen, tłumacz pana Hosokawy, który zna mnóstwo języków (a raczej których nie zna!). I tak oto zaczyna się wspólna egzystencja porwanych i porywaczy. Poznają się, zaprzyjaźniają, kochają - czasem mimo barier językowych. Cała książka jest symboliczna i metaforyczna, przypomina przypowieść pełną wątków i symboli. Nikt nie jest do końca zły, nikt nie jest do końca dobry. Książka staje się utopią - ponad 50 osób mieszka w pięknej willi, nie muszą pracować, gotują i zajmują się ogrodem, mogą grać w szachy i oglądać telewizję, do tego codziennie raczeni się ariami wyśpiewywanymi przez Roxane. Czytają książki, uczą się nowych języków. Społeczeństwo idealne. I kiedy są tak już zamknięci przez ponad 4,5 miesiąca, nadchodzi odsiecz - zło konieczne. Zakładnicy zostają oswobodzeni, ale za jaką cenę! Co było lepsze? Miesiące w zamknięciu, będąc pozornie zakładnikiem, czy lata uwolnienia, będąc jednocześnie zakładnikiem braku czasu i pracy? Zakończenie miażdży!

Nie jestem może wielką fanką opery, ale Roxane Coss śpiewa przy okazji arie z "Rusałki" Dvoraka, na której zdarzyło mi się być w Bydgoszczy w Operze Nowej. 

Nie zdradzę zakończenia, ani szczegółów akcji. Powiem jedno - bardzo dobra książka, z wyrazistymi postaciami, nie wyłożona łopatologicznie i urocza. W niej białe nie jest białe, czarne nie jest czarne. Sami własnym sumieniem i moralnością musimy ocenić, co jest dobre, a co nie.