poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Ann Patchett "Bel Canto"

Ann Patchett znałam tylko z teorii, wiedziałam, że jest laureatką nagrody Orange Prize for Fiction i PEN/Faulkner Award za tę książkę. Wiedziałam też, że ostatnio wydała "State of wonder", do którego się przymierzam - i na 100% przeczytam. Pomimo tego, że jest początek kwietnia - "Bel Canto" aspiruje do tego, aby zostać książką roku 2013. Obyczajówka o operze i południowoamerykańskich terrorystach książką roku?!? Co w niej takiego jest? No właśnie...

Wszystko zaczyna się w kraju, którego nazwa nigdy nie pada (jak mnie to denerwowało!), ale wydarzenia wzorowane są na tych z Limy, więc założyłam, że to Peru. Do tego jedna z bohaterek modli się do Św. Róży z Limy. Wyobraźmy sobie przyjęcie w willi wiceprezydenta Limy, na które zaprasza największych inwestorów z całego świata - powodem do tego są urodziny Japończyka, pana Hosokawy, który obchodzi swoje urodziny, do tego jest prezesem dużej japońskiej firmy i zamierza inwestować w peruwiański rynek. Każde życzenie Hosokawy jest spełniane, łącznie z wynajęciem śpiewaczki operowej, Roxane Coss, aby zaśpiewała tego dnia 6 arii specjalnie dla solenizanta. Środek imprezy, panna Coss kończy śpiewać, Japończycy, Rosjanie, Francuzi, Włosi, Hiszpanie w wyśmienitych humorach. I nagle... do willi przez szyby wentylacyjne wpada grupka uzbrojonych terrorystów. Poszukują prezydenta, którego planowali porwać -- prezydent w ostatniej chwili odwołał swoje przybycie - każdy wie, że został w domu, aby obejrzeć ulubiony serial... Porywacze - zdekoncentrowani - zamiast porwać prezydenta i uciec w dżunglę, biorą za zakładników wszystkich na przyjęciu - łącznie ponad 100 osób. Po chwili willa zostaje otoczona, terroryści organizują się, naradzają, po jakimś czasie wypuszczają kobiety i chorych, zostawiając sobie 50 mężczyzn i śpiewaczkę na zakładników. Wśród nich są Włosi, Peruwiańczycy, Rosjanie, Japończycy, Francuzi... Na szczęście jednym z zakładników jest Gen, tłumacz pana Hosokawy, który zna mnóstwo języków (a raczej których nie zna!). I tak oto zaczyna się wspólna egzystencja porwanych i porywaczy. Poznają się, zaprzyjaźniają, kochają - czasem mimo barier językowych. Cała książka jest symboliczna i metaforyczna, przypomina przypowieść pełną wątków i symboli. Nikt nie jest do końca zły, nikt nie jest do końca dobry. Książka staje się utopią - ponad 50 osób mieszka w pięknej willi, nie muszą pracować, gotują i zajmują się ogrodem, mogą grać w szachy i oglądać telewizję, do tego codziennie raczeni się ariami wyśpiewywanymi przez Roxane. Czytają książki, uczą się nowych języków. Społeczeństwo idealne. I kiedy są tak już zamknięci przez ponad 4,5 miesiąca, nadchodzi odsiecz - zło konieczne. Zakładnicy zostają oswobodzeni, ale za jaką cenę! Co było lepsze? Miesiące w zamknięciu, będąc pozornie zakładnikiem, czy lata uwolnienia, będąc jednocześnie zakładnikiem braku czasu i pracy? Zakończenie miażdży!

Nie jestem może wielką fanką opery, ale Roxane Coss śpiewa przy okazji arie z "Rusałki" Dvoraka, na której zdarzyło mi się być w Bydgoszczy w Operze Nowej. 

Nie zdradzę zakończenia, ani szczegółów akcji. Powiem jedno - bardzo dobra książka, z wyrazistymi postaciami, nie wyłożona łopatologicznie i urocza. W niej białe nie jest białe, czarne nie jest czarne. Sami własnym sumieniem i moralnością musimy ocenić, co jest dobre, a co nie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz