O Ignacym Karpowiczu, młodym polskim pisarzu, usłyszałam, kiedy w 2010 roku zdobył Paszport Polityki za "Balladyny i romanse". Imię i nazwisko niczym Adam i Mickiewicz i jego "Ballady i romanse". Na szczęście Karpowicz nic z Mickiewiczem wspólnego nie ma.
"Sońka" jest jego pierwszą książką, którą czytałam - jest prezentem ślubnym od wujka polonisty i wykładowcy akademickiego. Co tu ukrywać - jest też cienka, idealnie nadaje się do czytania w łóżku, kiedy Kindle daleko. Nie wiedziałam, że pomimo lekkości fizycznej, książka psychicznie będzie ważyła tonę.
Oto mamy tytułową Sońkę, starszą kobietę z Podlasia, która wspomina swoje wojenne życie, romans z Joachimem, Niemcem - wrogiem. Teraźniejszość miesza się z przeszłością i przyszłością - przyszłość opowiada Igor / Ignacy, reżyser teatralny, który o Sońce zrealizuje spektakl.
Jest miejsce na zwierzęta - krowa Mućka, kot Jozik Pasterz Myszy i pies, Borbus Dwunasta (jest 12 psem, który otrzymał to imię, jest ostatnia z rodu). Najładniejsze są fragmenty, które zapisane są kursywą - przemyślenia tychże zwierząt.
Historia o wojnie - jest ciężko. Jest śmierć, gwałt, sąsiedzka nienawiść - wszystko, co w wojnie najgorsze. Książka do przeczytania - jednak nie cenię jej najwyżej. Ale mimo wszystko do czytelniczej kolejki dodaję "Balladyny i romanse", które polecała mi koleżanka, której gust czytelniczy jes bardzo bliski mojemu. Mam nadzieję, że książka będzie bardziej udana.
Do Jakuba Żulczyka mam sentyment - śledzę jego karierę od samego początku, od dnia, kiedy w bibliotece uniwersyteckiej krążąc między półkami z literaturą z ciekawości zajrzałam do działu polskiego. Zastanawiałam się, jakich mamy pisarzy o nazwisku na Ż oprócz Żeromskiego. A tam na samum końcu Żulczyk i "Radio Armageddon", z czaszką na okładce. Z tyłu zachęcający opis w stylu "młodzież zakłada kapele rockową, narkotyki, muzyka, ciemne interesy, wszystko okraszone realnością wydarzeń". Moja pierwsza myśl - panie Żulczyk, co tam pan napisał. Pewnie z realizmem będzie miało to tyle do czynienia co Żeromski. I co? Jakże się myliłam! "Radio Armageddon" to jedna z najlepszych książek, jakie czytałam. Niestety, od dłuższego czasu nie ma jej w sprzedaży, ale jakoś teraz na początku 2015 roku ma być wznowione jej wydanie. Czekam z niecierpliwością.
Potem było kilka prób pisarskich: "Zmorojewo", "Instytut" - przeczytałam, ale to jeszcze nie to. To za mało, aby wejść do pierwszej ligi polskich pisarzy. Ale pojawiło się TO: "Ślepnąc od świateł". Historia młodego chłopaczka z Olsztyna w polskiej stolicy - który zarabia sprzedając dragi. I to jest realizm! Nie ma głaskania po główce, nie ma ugrzecznionych dialogów. Nocne życie Warszawy kwitnie, tak jak narkotyczny biznes. Duszna atmosfera, niepokój, ciągłe oglądanie się przez ramię - taką atmosferę tworzy książka. Polecam. A Żulczyk? Sam urodzony na Mazurach, w Nidzicy. Tym też mnie ujął. Strona 289 książki: "W sztucznym świetle wyglądała jak najładniejsza dziewczyna ze wsi. Jak miss Węgorzewa."
Co jeszcze o Żulczyku? "Ślepnąc od świateł" to właśnie jego bilet do pierwszej ligi pisarzy. Autor już został nominowany do tegorocznych Paszportów Polityki, obok Zygmunta Miłoszewskiego i Wita Szostaka. Mam nadzieję, że jury doceni Żulczyka. (edit: wpis z wczoraj, a dzisiaj zostały ogłoszone wyniki - Paszport zdobył Miłoszewski).
Kolejna ciekawostka - w tymże mieście uniwersyteckim, w Toruniu, lata
temu, w Juwenalia, w CSW odbywała się impreza elektro, gdzie DJem był
nie kto inny jak... Jakub Żulczyk. Zacięcie muzyczne mu zostało, jako że
wspomógł Dorotę Masłowską w jej muzycznej karierze. Przez chwilę mignął
nawet w jej teledysku:
Żulczyk zasłynął jeszcze komentarzem wypowiedzi innej pisarki, Kai Malanowskiej. Akurat jego głos jest najbardziej rozsądny w całej tej sprawie (Kaja Malanowska skarży się, jak mało zarabia jako pisarz). Poniżej odpowiedź Żulczyka:
"Pisarka polska, Kaja Malanowska, napisała na swoim Facebooku następujące oświadczenie :
"6 800 złotych. Tyle za 16 miesięcy mojej ciężkiej pracy. Wiem, że
wkurwiające jest wylewanie frustracji na FB, ale mam ochotę strzelić
sobie w łeb. PIERDOLĘ TO, pierdolę pisanie, pierdolę wszystko. GÓWNO<
GÓWNO< GÓWNO!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! I coś tam tego...
pozdrawiam rynek czytelniczy." Jako kolega pani Malanowskiej po
fachu pozwolę sobie to skomentować. Nie lubię mazgajenia. Uważam je za
nieeleganckie. Za bardzo, bardzo nieeleganckie uważam publiczne
mazgajenie się na temat pieniędzy. To bardzo nie przystoi osobie, która
mieszka w stolicy, i pracuje w szeroko pojętej branży kreatywnej, do
której pisarstwo przecież należy. Tym bardziej chyba nie przystoi osobie
o jednoznacznie lewicowej afiliacji; osoba definiująca się na tej
płaszczyźnie światopoglądowej powinna zdawać sobie sprawę z tego, że
mieszka w kraju pełnym biednych, oszukanych, zadłużonych, głodnych ludzi
dla których biadolenie piszącej o depresji pani z Warszawy są po prostu
policzkiem. Ale nie idzie nawet o to. 6800 złotych. Tyle
pieniędzy zarobiła biedna pani Malanowska na swojej powieści. Czy jest
to kwestia rynku wydawniczego? Sam jestem pisarzem raczej niszowym,
nienagradzanym, i nie sprzedającym się w oszałamiających nakładach. Mimo
to, na każdej ze swoich powieści coś tam zarobiłem, również nie były to
kokosy, ale było to jednak trochę więcej niż 6800 złotych. To nie tylko
kwestia RYNKU CZYTELNICZEGO, pani Kaju, ale także tego, u jakiego
wydaje się wydawcy, jaką ma się z nim umowę, ile energii i realnych
środków ów wydawca wkłada w wypromowanie książki; to również kwestia
tego, czy ma się agenta, jakie stawki ów agent negocjuje. No i też
kwestia tego, czy ludziom po prostu książka się podoba. Czy chcą ją
czytać. Łatwo przy tej okazji zakrzyknąć, że polski czytelnik jest głupi
i niewyrobiony najchętniej czytałby tylko Małgorzatę Kalicińską i
autobiografie celebrytów. No ale przypadki Twardocha, Dukaja,
Masłowskiej, Witkowskiego, Hugo-Badera, Szczygła pokazują chyba, że
dziesiątki, setki tysięcy polskich czytelników mają ochotę na coś
bardziej treściwego niż nadjeziorne romansidła. Warto się zastanowić, co
się pisze, i tak naprawdę dla kogo, zanim się zacznie narzekać na rynek
czytelniczy. A tak naprawdę, to nie idzie nawet o książki. Od 8
lat utrzymuję się praktycznie tylko i wyłącznie z pisania, nie licząc
epizodów pracy w radiu czy w telewizji. Jednak byłbym szalony, gdybym
liczył na wpływy z moich książek jako na główne źródło utrzymania.
Pisanie to ciężki kawałek chleba, i jestem zdania, że ten kawałek chleba
trzeba uprawiać z godnością i gotowością do wewnętrznego płodozmianu.
Od wielu lat pracuję jako publicysta, felietonista, scenarzysta,
zacząłem pisać dla teatru. Pisałem treatmenty filmów i scenopisy
teledysków, opowiadania reklamowe i scenariusze spotów społecznych.
Wszystko to razem, zebrane do kupy, traktuję jako pisanie. Pisanie to
mój zawód, do którego podchodzę bardzo poważnie. Książki są w nim
najświętsze, ale nie oczekuję od tego, co dla mnie święte, że zapłaci mi
za prąd, nowe buty i bukiet kwiatów dla dziewczyny. Bądźmy realistami, a
nie mazgajami. W takiej sytuacji są ludzie trudniący się piórem
nie tylko w Polsce, ale również we Francji, Wielkiej Brytanii, Stanach
Zjednoczonych. Prowadziłem kiedyś miłą mailową korespondencję z
amerykańskim pisarzem Marty Beckermanem, moim rówieśnikiem, autorem
świetnych książek "Idiocracy" i "Generation slut"; nie mogłem wyjść z
podziwu, jak zbieżne są nasze sytuacje zawodowo-finansowo-mentalne,
chociaż ja mieszkam na Mokotowie, a Beckerman na Brooklynie.
Pani Kaju, proszę się, kurwa, nie mazgaić, i nie kompromitować naszego
zawodu. Jest trudny. Bywa słabo płatny. Nie jest, co również trzeba
sobie uświadomić, zawodem pierwszej potrzeby społecznej. Ale to my go, do cholery, wybraliśmy."
Zapamiętajcie to nazwisko: Żulczyk. Na pewno nie raz jeszcze je usłyszymy.
Czas na podsumowanie 2014 roku. Wyjeżdżam na Święta i raczej w tym czasie nie będę przed komputerem. Za to na masę będę czytać książki, więc styczeń powinien obfitować w soczyste relacje z lektury.
Edit: post publikuję dopiero teraz, w styczniu 2015. Przez ponad 2 tygodnie żyłam bez komputera - i to z własnego wyboru!
Ilość przeczytanych książek: 39
Aż o 8 mniej niż w ubiegłym roku, ale winię za to rok 2014, który był ważny w moim życiu. Przygotowania do ślubu sprawiły, że wrzesień był najmniej poczytnym z moich miesięcy - tylko jedna książka. Mam nadzieję, że to się zmieni w 2015 roku. Z drugiej strony, wiem, że z powodu małej ilości czasu o niektórych książkach zapomniałam, i nie napisałam o nich ani słowa. Tak było z czwartą książką z serii o Peterze Grancie Bena Aaronovitcha, i z książką Agaty Passent "Kto to Pani zrobił?". Na razie książkę pożyczyłam koleżance z pracy, z niecierpliwością czekam, aż do mnie wróci. Mam zaznaczonych w niej kilka smakowitych cytatów, które cudownie ilustrują to, jak Polskę postrzega osoba, która w życiu zawsze miała z górki.
Ranking najlepszych przeczytanych książek w 2014 roku:
Uwielbiam raz na jakiś czas udać się w przeszłość muzyków - czy to Patti Smith, czy Jima Morrisona. Książka i opowieści z życia są jak oni - nostalgiczni, awangardowi, kochani przez miliony. Na duży plus zasługują też prywatne zdjęcia Patti Smith, które doskonale ilustrują jej dzieciństwo i młodość.
Jedno z wielkich odkryć tego roku. Znalezione w powiązanych do Tyrmanda. Nikt nigdy mi nie polecał tej książki, dlatego też tym bardziej byłam zaskoczona, dlaczego "Madame" nie jest zachwalana i szerzej polecana. Cieszy to, że zarażone moim entuzjazmem, "Madame" przeczytały koleżanki z pracy.
PRAWIE pierwsze miejsce. Walka była zacięta, do samego końca. Niestety, Tyrmand przegrał na rzecz serii o Peterze Grancie, młodym policjancie i czarodzieju.
Dziwnym nie jest. Mogę tylko powiedzieć, że z niecierpliwością czekam na szóstą książkę serii. Piątą pochłonęłam w Święta. Czekam też na polskie wydanie - kupuje je mężowi w prezencie. On też powoli zostaje fanem serii.
A na koniec: wyzwanie na rok 2015! 3 książki już odznaczyłam - posty niedługo.