środa, 14 stycznia 2015

Jakub Żulczyk "Ślepnąc od świateł"

Napiszę od razu - nie będzie to obiektywny wpis.

Do Jakuba Żulczyka mam sentyment - śledzę jego karierę od samego początku, od dnia, kiedy w bibliotece uniwersyteckiej krążąc między półkami z literaturą z ciekawości zajrzałam do działu polskiego. Zastanawiałam się, jakich mamy pisarzy o nazwisku na Ż oprócz Żeromskiego. A tam na samum końcu Żulczyk i "Radio Armageddon", z czaszką na okładce. Z tyłu zachęcający opis w stylu "młodzież zakłada kapele rockową, narkotyki, muzyka, ciemne interesy, wszystko okraszone realnością wydarzeń". Moja pierwsza myśl - panie Żulczyk, co tam pan napisał. Pewnie z realizmem będzie miało to tyle do czynienia co Żeromski. I co? Jakże się myliłam! "Radio Armageddon" to jedna z najlepszych książek, jakie czytałam. Niestety, od dłuższego czasu nie ma jej w sprzedaży, ale jakoś teraz na początku 2015 roku ma być wznowione jej wydanie. Czekam z niecierpliwością.

Potem było kilka prób pisarskich: "Zmorojewo", "Instytut" - przeczytałam, ale to jeszcze nie to. To za mało, aby wejść do pierwszej ligi polskich pisarzy. Ale pojawiło się TO: "Ślepnąc od świateł". Historia młodego chłopaczka z Olsztyna w polskiej stolicy - który zarabia sprzedając dragi. I to jest realizm! Nie ma głaskania po główce, nie ma ugrzecznionych dialogów. Nocne życie Warszawy kwitnie, tak jak narkotyczny biznes. Duszna atmosfera, niepokój, ciągłe oglądanie się przez ramię - taką atmosferę tworzy książka. Polecam. A Żulczyk? Sam urodzony na Mazurach, w Nidzicy. Tym też mnie ujął. Strona 289 książki: "W sztucznym świetle wyglądała jak najładniejsza dziewczyna ze wsi. Jak miss Węgorzewa."

Co jeszcze o Żulczyku? "Ślepnąc od świateł" to właśnie jego bilet do pierwszej ligi pisarzy. Autor już został nominowany do tegorocznych Paszportów Polityki, obok Zygmunta Miłoszewskiego i Wita Szostaka. Mam nadzieję, że jury doceni Żulczyka. (edit: wpis z wczoraj, a dzisiaj zostały ogłoszone wyniki - Paszport zdobył Miłoszewski).

Kolejna ciekawostka - w tymże mieście uniwersyteckim, w Toruniu, lata temu, w Juwenalia, w CSW odbywała się impreza elektro, gdzie DJem był nie kto inny jak... Jakub Żulczyk. Zacięcie muzyczne mu zostało, jako że wspomógł Dorotę Masłowską w jej muzycznej karierze. Przez chwilę mignął nawet w jej teledysku:


Żulczyk zasłynął jeszcze komentarzem wypowiedzi innej pisarki, Kai Malanowskiej. Akurat jego głos jest najbardziej rozsądny w całej tej sprawie (Kaja Malanowska skarży się, jak mało zarabia jako pisarz). Poniżej odpowiedź Żulczyka:


"Pisarka polska, Kaja Malanowska, napisała na swoim Facebooku następujące oświadczenie :
"6 800 złotych. Tyle za 16 miesięcy mojej ciężkiej pracy. Wiem, że wkurwiające jest wylewanie frustracji na FB, ale mam ochotę strzelić sobie w łeb. PIERDOLĘ TO, pierdolę pisanie, pierdolę wszystko. GÓWNO< GÓWNO< GÓWNO!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! I coś tam tego... pozdrawiam rynek czytelniczy."
Jako kolega pani Malanowskiej po fachu pozwolę sobie to skomentować. Nie lubię mazgajenia. Uważam je za nieeleganckie. Za bardzo, bardzo nieeleganckie uważam publiczne mazgajenie się na temat pieniędzy. To bardzo nie przystoi osobie, która mieszka w stolicy, i pracuje w szeroko pojętej branży kreatywnej, do której pisarstwo przecież należy. Tym bardziej chyba nie przystoi osobie o jednoznacznie lewicowej afiliacji; osoba definiująca się na tej płaszczyźnie światopoglądowej powinna zdawać sobie sprawę z tego, że mieszka w kraju pełnym biednych, oszukanych, zadłużonych, głodnych ludzi dla których biadolenie piszącej o depresji pani z Warszawy są po prostu policzkiem.
Ale nie idzie nawet o to. 6800 złotych. Tyle pieniędzy zarobiła biedna pani Malanowska na swojej powieści. Czy jest to kwestia rynku wydawniczego? Sam jestem pisarzem raczej niszowym, nienagradzanym, i nie sprzedającym się w oszałamiających nakładach. Mimo to, na każdej ze swoich powieści coś tam zarobiłem, również nie były to kokosy, ale było to jednak trochę więcej niż 6800 złotych. To nie tylko kwestia RYNKU CZYTELNICZEGO, pani Kaju, ale także tego, u jakiego wydaje się wydawcy, jaką ma się z nim umowę, ile energii i realnych środków ów wydawca wkłada w wypromowanie książki; to również kwestia tego, czy ma się agenta, jakie stawki ów agent negocjuje. No i też kwestia tego, czy ludziom po prostu książka się podoba. Czy chcą ją czytać. Łatwo przy tej okazji zakrzyknąć, że polski czytelnik jest głupi i niewyrobiony najchętniej czytałby tylko Małgorzatę Kalicińską i autobiografie celebrytów. No ale przypadki Twardocha, Dukaja, Masłowskiej, Witkowskiego, Hugo-Badera, Szczygła pokazują chyba, że dziesiątki, setki tysięcy polskich czytelników mają ochotę na coś bardziej treściwego niż nadjeziorne romansidła. Warto się zastanowić, co się pisze, i tak naprawdę dla kogo, zanim się zacznie narzekać na rynek czytelniczy.
A tak naprawdę, to nie idzie nawet o książki. Od 8 lat utrzymuję się praktycznie tylko i wyłącznie z pisania, nie licząc epizodów pracy w radiu czy w telewizji. Jednak byłbym szalony, gdybym liczył na wpływy z moich książek jako na główne źródło utrzymania. Pisanie to ciężki kawałek chleba, i jestem zdania, że ten kawałek chleba trzeba uprawiać z godnością i gotowością do wewnętrznego płodozmianu. Od wielu lat pracuję jako publicysta, felietonista, scenarzysta, zacząłem pisać dla teatru. Pisałem treatmenty filmów i scenopisy teledysków, opowiadania reklamowe i scenariusze spotów społecznych. Wszystko to razem, zebrane do kupy, traktuję jako pisanie. Pisanie to mój zawód, do którego podchodzę bardzo poważnie. Książki są w nim najświętsze, ale nie oczekuję od tego, co dla mnie święte, że zapłaci mi za prąd, nowe buty i bukiet kwiatów dla dziewczyny. Bądźmy realistami, a nie mazgajami.
W takiej sytuacji są ludzie trudniący się piórem nie tylko w Polsce, ale również we Francji, Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych. Prowadziłem kiedyś miłą mailową korespondencję z amerykańskim pisarzem Marty Beckermanem, moim rówieśnikiem, autorem świetnych książek "Idiocracy" i "Generation slut"; nie mogłem wyjść z podziwu, jak zbieżne są nasze sytuacje zawodowo-finansowo-mentalne, chociaż ja mieszkam na Mokotowie, a Beckerman na Brooklynie.
Pani Kaju, proszę się, kurwa, nie mazgaić, i nie kompromitować naszego zawodu. Jest trudny. Bywa słabo płatny. Nie jest, co również trzeba sobie uświadomić, zawodem pierwszej potrzeby społecznej.
Ale to my go, do cholery, wybraliśmy."

Zapamiętajcie to nazwisko: Żulczyk. Na pewno nie raz jeszcze je usłyszymy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz