środa, 27 listopada 2013

Eleanor Catton, The luminaries

Dużo wody w Wiśle upłynęło od ostatniego wpisu. A wszystko to za sprawą książki, która wygrała w tym roku Man Booker Prize. "The luminaries" to pierwsza do tej pory książka mająca 800+ stron, która zdobyła tę nagrodę, a jej autorka, Eleanor Catton, jest najmłodszą laureatką (28 lat). Co tu dużo pisać - "The luminaries" (książka nie została jeszcze przetłumaczona na język polski, ale zakładam, że będzie we wszystkich księgarniach jeszcze przed Świętami), to lektura zajmująca, wciągająca i wymagająca. 

Nowa Zelandia, druga połowa XIX wieku, gorączka złota. 12 mężczyzn (wśród nich ksiądz, właściciel hotelu, aptekarz, alfons, Chińczyk, księgowy, adwokat, polityk...) spotyka się w hotelu, aby przedyskutować pewną kwestię. Ich spotkanie przerywa przybycie jeszcze jednego mężczyzny. Walter Moody (w myślach i tak nazywałam go Hankiem, chociaż ma niewiele wspólnego z "Californication") pełni rolę everymana, czytelnika, któremu cała historia jest przedstawiana, a także rozjemcy, który stwierdza, które wydarzenia są prawdopodobne, a które niekoniecznie - jako że niektóre historie opowiedziane są z drugiej, a nawet trzeciej ręki. Wszystkich łączy kilka wydarzeń: zaginięcie młodego bogacza, Emery Steinsa; przygody "córy nocy", Anny Wetherell; śmierć Crosbie Wellsa, którego przeszłość jest niejasna; przybycie pani Welles; niecne zamiary Francisa Carvera, a także wiele innych wydarzeń. Wszystko łączy splot wielu okoliczności (zatonięcie statku, wystrzał z pistoletu, zaginięcie skrzyni, pomieszanie sukienek), nad którymi Catton panuje idealnie. Ma chyba 10 rąk, inaczej nie wyobrażam sobie, jak tak dobrze może pociągać za wszystkie sznurki opowieści. 

Razem z Walterem odkrywamy fragmenty układanki, wiele sytuacji oglądamy z perspektywy kilku osób, a niejasności powoli się wyjaśniają. Ciekawa jest budowa książki, którą idealnie ilustruje okładka. Każdy rozdział oznaczony jest fazą księżyca, a na podrozdziały mają wpływ znaki zodiaku i planety. Trochę przekombinowane, ale ładnie wygląda. Mądrzy ludzie i blogerzy zwrócili moją uwagę, że każdy kolejny rozdział jest o połowę krótszy od poprzedniego. Ponoć taki zabieg stosował już m.in. Nabokov i Dickens. Nic mi o tym nie wiadomo, bo z Nabokova czytałam tylko "Lolitę", a z Dickensa "Opowieść Wigilijną"  i "Davida Copperfielda". Ale biję się w pierś - Dickens już od dawna obecny na kindlu i czeka na swoją kolej. A tymczasem wracając do rozdziałów. I tak oto pierwszy rozdział ma ponad 360 stron, a kolejny już 180. Na koniec mamy rozdzialiki o długości kilku zdań. Ciekawy zabieg. Męczące jest jednak to, że pierwsze rozdziały, czyli spotkanie 13 mężczyzn w hotelu, ciągnie się przez pół książki, a kiedy w 3/4 (ok. 650 - 700 strony) wszystko jest już jasne, książka ciągnie się dalej, a autorka łopatologicznie tłumaczy nam małe niuansiki. Gdyby książka zakończyła się po 600 stronach, zostawiając pewne sytuacje niedopowiedziane, na pewno nie miałoby to ujemnego wpływu na fabułę i satysfakcję z czytania. Na koniec zostajemy z przesytem tłumaczeń i wyjaśnień, wszystko układa się w perfekcyjną całość. 

Podsumowując - zachwyciłam się książką, chociaż pod koniec byłam już trochę znużona, kiedy po raz n-ty czytałam o tym samym wydarzeniu widzianym oczami innego bohatera. Świetnie zarysowane osobowości postaci - chociaż mam wrażenie, że w natłoku ilości bohaterów niektórzy nie zostali w 100% wykorzystani (np. pan Thomas Balfour, właściciel łodzi), tak jak w przypadku "Lodu" Dukaja, 3x się zastanowię, zanim sięgnę po tę książkę po raz kolejny (objętość!). Niemniej, pomimo pewnych drobnych niedociągnięć, "The luminaries" trafiają na jedno z pierwszych miejsc moich ulubionych książek. Chociaż nie wiem czy ją polecam, na pewno nie jest to lekka lektura. Ale chętnie zobaczę ją na swojej półce, stojącą niczym trofeum - patrzcie, taaaakie grube książki czytam! Trafi na honorowe miejsce, zaraz obok "Lodu" i "Króla bólu". 

wtorek, 5 listopada 2013

Krzysztof Varga "Polska mistrzem Polski"

Krzysztofa Vargę poznałam przy okazji lektury "Nagrobka z lastryko" i "Tequili". "Polska mistrzem Polski" (ostatnimi czasy moje ulubione powiedzonko) to zbiór felietonów opublikowanych w "Dużym Formacie", czwartkowym dodatku do Gazety Wyborczej między czerwcem 2009 a lipcem 2012. Varga jest redaktorem naczelnym działu kulturalnego DF, a jego felietony dotyczą polskiej kultury masowej. Chociaż sporo wątków się powtarza (niechęć do książek elektronicznych, obsesyjne kolekcjonowanie seriali na DVD), to lektura felietonów Vargi to czysta przyjemność. Polecam. A tymczasem kilka cytatów:

"(Tom) Waits im starszy, tym lepszy, nie jak wino oczywiście, w jego wypadku jak burbon." (s. 55)

"Zatem wywalam pieniądze na książki, robi to dużo mniej niż połowa polskiego społeczeństwa, większość wywala pieniądze na inne rzeczy, nie mam zamiaru tu nikogo potępiać, powiedzmy sobie szczerze - czy się wywala pieniądze na książki, czy na flaszki, efekt końcowy jest identyczny, w chwili kiedy wynoszą cię z domu w trumnie, nie ma żadnego znaczenia, czy zgromadziłeś trzy tysiące przeczytanych książek, czy też trzy tysiące pustych flaszek." (s. 129)

"(..) jedyny, choć monstrualny problem z książkami polega na tym, że jest ich zdecydowanie za dużo. Żyjemy w zdumiewającym świecie, w którym co prawda wszyscy odwracają się do tradycyjnych drukowanych książek, a jednocześnie książek wciąż przybywa. W średniowieczu, jako podaje Eco, wybitnie zaopatrzona biblioteka składała się maksymalnie z czterystu woluminów. Dziś to jest śmieszna liczba, pokażcie mi bibliotekę, która ma czterysta książek, czterysta książek to ja powinienem usunąć ze swojego mieszkania, bo nie mam miejsca na nowe. Ale o ile średniowiecznemu mądrali wystarczyło przeczytać te czterysta ksiąg, żeby być największym erudyta w królestwie, dziś przeczytanie choćby czterech tysięcy książek nie załatwia sprawy. Ujmę rzecz opisowo: dziś nawet największy erudyta, głusząc laskę swoją wiedzą z przeczytanych książek, może się przykro potknąć. Bo nie czytał, dajmy na to, Janusza Leona Wiśniewskiego i Małgorzaty Kalicińskiej, a dziewczyna zna ich na wyrywki, nie zapoznał się z fundamentalnym dziełem doktora Dukana "Nie potrafię schudnąć" - ona się zapoznała wnikliwie, on ze swoim Kirkegaardem czy innym Dostojewskim, na którym stracił trzy dioptrie, leży przy niej i kwiczy. Co to znaczy? Tylko tyle, że dziś po prostu nie można być erudytą, nie ma na to szans. Można być erudyta w wąskiej dziedzinie, erudyta w ogóle - nie sposób. O ile kiedyś całego życia wystarczyło na to, by przeczytać wszystkie istniejące na świecie książki, i to po kilkakroć, jeśli się miało szczęście nie zostać ofiarą czarnej ospy, to dziś, nawet gdybyśmy odżywiali się wyłącznie rybami gotowanymi na parze i warzywami, nie pili i nie palili i uprawiali jogging dla zdrowia - nijak nie zdążymy przeczytać nawet setnej części książek, jakie napisano. Mam tu na myśli jedynie książki, które warto przeczytać, nie liczę tych lektury niewartych, na to potrzeba by dziesięciu żyć." (s. 135)

Nie napisze nic więcej - ten zbiór felietonów trzeba przeczytać dla takich właśnie cytatów.