Dużo wody w Wiśle upłynęło od ostatniego wpisu. A wszystko to za sprawą książki, która wygrała w tym roku Man Booker Prize. "The luminaries" to pierwsza do tej pory książka mająca 800+ stron, która zdobyła tę nagrodę, a jej autorka, Eleanor Catton, jest najmłodszą laureatką (28 lat). Co tu dużo pisać - "The luminaries" (książka nie została jeszcze przetłumaczona na język polski, ale zakładam, że będzie we wszystkich księgarniach jeszcze przed Świętami), to lektura zajmująca, wciągająca i wymagająca.
Nowa Zelandia, druga połowa XIX wieku, gorączka złota. 12 mężczyzn (wśród nich ksiądz, właściciel hotelu, aptekarz, alfons, Chińczyk, księgowy, adwokat, polityk...) spotyka się w hotelu, aby przedyskutować pewną kwestię. Ich spotkanie przerywa przybycie jeszcze jednego mężczyzny. Walter Moody (w myślach i tak nazywałam go Hankiem, chociaż ma niewiele wspólnego z "Californication") pełni rolę everymana, czytelnika, któremu cała historia jest przedstawiana, a także rozjemcy, który stwierdza, które wydarzenia są prawdopodobne, a które niekoniecznie - jako że niektóre historie opowiedziane są z drugiej, a nawet trzeciej ręki. Wszystkich łączy kilka wydarzeń: zaginięcie młodego bogacza, Emery Steinsa; przygody "córy nocy", Anny Wetherell; śmierć Crosbie Wellsa, którego przeszłość jest niejasna; przybycie pani Welles; niecne zamiary Francisa Carvera, a także wiele innych wydarzeń. Wszystko łączy splot wielu okoliczności (zatonięcie statku, wystrzał z pistoletu, zaginięcie skrzyni, pomieszanie sukienek), nad którymi Catton panuje idealnie. Ma chyba 10 rąk, inaczej nie wyobrażam sobie, jak tak dobrze może pociągać za wszystkie sznurki opowieści.
Razem z Walterem odkrywamy fragmenty układanki, wiele sytuacji oglądamy z perspektywy kilku osób, a niejasności powoli się wyjaśniają. Ciekawa jest budowa książki, którą idealnie ilustruje okładka. Każdy rozdział oznaczony jest fazą księżyca, a na podrozdziały mają wpływ znaki zodiaku i planety. Trochę przekombinowane, ale ładnie wygląda. Mądrzy ludzie i blogerzy zwrócili moją uwagę, że każdy kolejny rozdział jest o połowę krótszy od poprzedniego. Ponoć taki zabieg stosował już m.in. Nabokov i Dickens. Nic mi o tym nie wiadomo, bo z Nabokova czytałam tylko "Lolitę", a z Dickensa "Opowieść Wigilijną" i "Davida Copperfielda". Ale biję się w pierś - Dickens już od dawna obecny na kindlu i czeka na swoją kolej. A tymczasem wracając do rozdziałów. I tak oto pierwszy rozdział ma ponad 360 stron, a kolejny już 180. Na koniec mamy rozdzialiki o długości kilku zdań. Ciekawy zabieg. Męczące jest jednak to, że pierwsze rozdziały, czyli spotkanie 13 mężczyzn w hotelu, ciągnie się przez pół książki, a kiedy w 3/4 (ok. 650 - 700 strony) wszystko jest już jasne, książka ciągnie się dalej, a autorka łopatologicznie tłumaczy nam małe niuansiki. Gdyby książka zakończyła się po 600 stronach, zostawiając pewne sytuacje niedopowiedziane, na pewno nie miałoby to ujemnego wpływu na fabułę i satysfakcję z czytania. Na koniec zostajemy z przesytem tłumaczeń i wyjaśnień, wszystko układa się w perfekcyjną całość.
Podsumowując - zachwyciłam się książką, chociaż pod koniec byłam już trochę znużona, kiedy po raz n-ty czytałam o tym samym wydarzeniu widzianym oczami innego bohatera. Świetnie zarysowane osobowości postaci - chociaż mam wrażenie, że w natłoku ilości bohaterów niektórzy nie zostali w 100% wykorzystani (np. pan Thomas Balfour, właściciel łodzi), tak jak w przypadku "Lodu" Dukaja, 3x się zastanowię, zanim sięgnę po tę książkę po raz kolejny (objętość!). Niemniej, pomimo pewnych drobnych niedociągnięć, "The luminaries" trafiają na jedno z pierwszych miejsc moich ulubionych książek. Chociaż nie wiem czy ją polecam, na pewno nie jest to lekka lektura. Ale chętnie zobaczę ją na swojej półce, stojącą niczym trofeum - patrzcie, taaaakie grube książki czytam! Trafi na honorowe miejsce, zaraz obok "Lodu" i "Króla bólu".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz