Druga książka Simona Becketta, "Zapisane w kościach", od razu skojarzyła mi się z "Dziesięcioma murzynkami" Agaty Christie - to taka bardziej współczesna wersja utknięcia na małej wyspie podczas sztormu, kiedy na wyspie grasuje morderca. I znowu od początku wiem, kto nim jest, i tym razem ani na chwilę nie wątpię w swoje przeczucie.
David Hunter jedzie na Hebrydy, małą szkocką wysepkę, aby zbadać spalone zwłoki. Jeśli udowodni, że to było morderstwo - na wyspę wysłana zostanie grupa śledczych. Ale nawet kiedy Hunterowi udaje się znaleźć niezbity dowód na to, że na wyspie miało miejsce morderstwo - rozpętał się sztorm i nie ma żadnego kontaktu ze stałym lądem. Hunter - do spółki z emerytowanym policjantem i śledczym ze Szkocji - miotają się i depczą po piętach prawdziwemu mordercy. Największą frajdą jest typowanie, kto umrze następny. I o ile morderca jest pewnikiem, o tyle jego ofiary czasem mnie zaskakiwały. Hunterowi oczywiście udaje rozwiązać się sprawę morderstw, wraca do Anglii, i w kolejnej książce, "Szept zmarłych", jest już w Tennessee, na Trupiej Farmie. Beckett skacze z konwencji w konwencję - zaczął od małego miasteczka, przez odciętą od świata wyspę, do wyjazdu do USA. Trzeba przyznać Beckettowi, że trzyma dobry, równy poziom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz