wtorek, 12 lutego 2013

Daphne du Maurier "Rebeka"

"Last night I dreamt I went to Manderley again"... takie zdanie rozpoczyna książkę du Maurier. Jaka jest szansa na to, że kolejna książka, po którą sięgnę, będzie nawiązywać do "Rebeki"? I jaka to jest szansa, że Manderley i jej mieszkańcy z lat 30-tych XX wieku zostaną przywołani w powieści Stephena Kinga "Worek kości"? Myślałam, że żadna. A jednak. King bazuje strach swojego bohatera Mike'a Noonana na strachu głównej bohaterki przed panią Danvers, gospodyni Manderley. 

Wracając jednak do "Rebeki" - o dziwo, tytułowa Rebeka jest tylko wspomnieniem, które rzutuje na całą powieść. To zmarła żona Maxima de Wintera, właściciela posiadłości Menderley, który po roku nieobecności wraca ze swoją drugą żoną, nową panią de Winter. I to z perspektywy drugiej żony, razem z nią, odkrywamy prawdę o Rebece. O tym, jaką panią była, co robiła, jakie pokoje urządzała, jakie miała hobby, jakie bale organizowała i kogo znała. Każdy, kto ją znał, wypowiada się o niej niezwykle pozytywnie. Co tu dużo mówić - być kolejną żoną, kiedy pierwsza zginęła i na zawsze w pamięci zostanie jako młoda, idealna Rebeka, to nie jest łatwa sprawa. Rebeka utonęła - trochę jak Edna w "The Awakening" Kate Chopin. 

Zakończenie i prawda o Rebece są zaskakujące - już dawno w książce nie było takiego zwrotu o 180 stopni. Książka może i mało aktualna - napisana w 1938 roku - ale mimo wszystko dobrze czyta się taki romans. Nie można odnieść go do dzisiejszych czasów, co jednak wcale nie odbiera przyjemności lektury i nie umniejsza zaskakującym odkryciom. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz