Już rozpływałam się w ochach i achach nad warsztatem literackim Ann Patchett podczas recenzji "Bel Canto", "Stanu zdumienia" i "Asystentki magika". Nie inaczej jest z "Biegnij". Patchett ma w sobie to "coś", co sprawia, że nawet najzwyklejsza powieść obyczajowa zmienia się w majstersztyk. No bo co można powiedzieć o "Biegnij"? Losy emerytowanego burmistrza i jego dwóch adoptowanych synów zbiegają się z losami młodej kobiety i jej córki, kiedy kobieta ratuje jednego z synów przed wpadnięciem pod samochód - zamiast tego sama zostaje ranna. Wszystko okraszone zimową pogodą i tonami skrzącego śniegu na ulicach, co było nienaturalne, jako że książkę czytałam leżąc plackiem nad morzem na plaży w Unieściu. O tyle o ile nie mogłam wyobrazić sobie tak niskich temperatur, ślizgania się po chodnikach i niechęci porannego wstawania spod wygrzanej pościeli, tak wczoraj poczułam, że idzie jesień. Zimne dni nadchodzą, kiedy robię sobie zupkę chińską. I właśnie wczoraj był taki dzień. Ostatni był w okolicach Wielkanocy, kiedy wszyscy zwątpili już w istnienie innych pór roku niż zima. Nie tylko "Biegnij" boleśnie przypomniało mi o nadchodzącej zimie i Bożym Narodzeniu" - przypomniał mi o tym także kuzyn, który w graniu na czekanie ma "Last Christmas". Chwali się, że w tym roku jest pierwszy. A jeszcze nawet zniczy w supermarketach nie ma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz