Z Neilem Gaimanem znamy się od dawna, od kiedy w liceum przeczytałam jego "Nigdziebądź". Potem już w czasie studiów przyszedł czas na "Amerykańskich bogów" (na podstawie których ma niedługo powstać serial) i "Chłopaków Anansiego". Był też okres fascynacji komiksami, z serią "Sandman" na czele. Gaiman to niezwykle płodny pisarz. Książki, komiksy, scenariusze seriali - mnożą się, a kolejne jego pomysły są w fazie realizacji.
Zekranizowano jego "Koralinę", "Nigdziebądź" i "Lustrzaną maskę". Współpracuje także przy brytyjskim serialu "Doctor Who".
Ucieszyłam się, kiedy żoną Gaimana została przecudowna Amanda Palmer, wokalistka zespołu Dresden Dolls, która robi teraz solową karierę. I będzie grała w listopadzie w stołecznej Proximie.
A najnowsza książka? Miała mieć w sobie magię "Koraliny", "Księgi cmentarnej" i "Interworld". Bohaterką miały być dzieci, którym przytrafiają się niecodzienne (trochę straszne) przygody. Już sama ekranizacja "Koraliny" bynajmniej nie była przeznaczona dla dzieci. A "Ocean..."? Musze przyznać, że... jest poniżej moich oczekiwać. Rozpieszczona fantastycznymi historiami snutymi przez Gaiman spodziewałam się więcej. Mamy tytułowy Ocean na końcu drogi, jednak opowieść sama w sobie nie klei się. Mamy małą czarownicę, Lettie Hempstock, jej matkę i babkę, które opiekują się tytułowym oceanem, i które pomagają małemu chłopcu i jego rodzinie. Chłopiec oczywiście bezwiednie wpada w kłopoty, zostaje uwikłany w magiczne incydenty, które Lettie stara się mu tłumaczyć i rozwiązać. Nie wiem jak to jest, ale historia nie urzekła mnie. Czegoś jej brakuje, może bardziej zaskakujących zwrotów akcji, może historia jest za mało fantastyczna - nie wiem. Wiem, że na tle innych powieści Gaimana "Ocean" wypada po prostu słabo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz