O "Panu Lodowego Ogrodu" zrobiło się głośno, kiedy fani serii wystosowali do Grzędowicza list z prośbą o zakończenie serii, czyli dopisanie IV tomu. I 2 lata temu tak też się stało.
Uważam, że mamy niezłych współczesnych pisarzy fantastyki w Polsce, jak choćby moi ulubieńcy Jacek Dukaj i Łukasz Orbitowski, jednak Grzędowicz nie był mi znany. Czytałam tylko jego "Popiół i kurz. Opowieść ze świata Pomiędzy". W sumie polska literatura i muzyka ostatnio stoją na światowym poziomie. Czekam na kuriera z najnowszą książką Jakuba Żulczyka "Ślepnąc od świateł", na co dzień słucham Bokki, Meli Koteluk i Skubasa. I Kamp! No i ostatnio piosenek świątecznych z "Last Christmas" na czele.
Po przeczytaniu ostatniego felietonu Jacka Dukaja o science-fiction, zaczęłam jego tezy odnosić do wszystkiego co czytam i oglądam - czy coś jest science-fiction, czy fantastyką? No i z "Panem Lodowego Ogrodu" mam problem. Oto z Ziemi zostaje wysłana na inna planetę ekipa ratunkowa w postaci jednej osoby - Vuko Drakkainena. Cała akcja dzieje się na obcej planecie i jest już czysto fantastyczna. Zadaniem Vuko jest sprowadzenie na Ziemię osób z wcześniejszych wypraw, lub, ewentualnie "naprawienie szkód spowodowanych przez wyprawę" - czytaj - ingerencji w obcą kulturę. Vuko posiada mnóstwo ulepszeń i rozwiązań technologicznych, niedostępnych na nowej planecie (taka trochę magiczna średniowieczna Ziemia). I wszystko jest fajnie do czasu, aż rozdziały o przygodach Vuko przeplatane są rozdziałami o innym bohaterze, synu cesarza. O ile ciekawy jest rozdział o nauce byciu władcą (trzech braci dostaje po wyspie pełnej surykatek, którymi muszą nauczyć się zarządzać), która samodzielnie byłaby piękną baśnią, o tyle reszta rozdziałów służy raczej jako "przeszkadzacz" przygód Vuko. Książka pochłonięta w trzy dni, na razie czytam przerywnik, a potem czas na tom drugi.
Ciekawostka: Grzędowicz jest mężem Mai Lidii Kossakowskiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz